Szli teraz wąską ścieżką, która odbiegała prostopadle od lipowej alei i wiła się przez angielski park, zarośnięty krzewami i nie strzyżoną, wysoką trawą, przetykaną polnymi kwiatami.
– Nie – powiedział Alex szczerze. – Nie przypuszczałem tego. Wydawało mi się, że ty najłatwiej z nas wszystkich potrafisz powrócić do życia i cieszyć się nim. Nawet tam… wtedy… nie sprawiałeś wrażenia, jakbyś… jakbyś… to zanadto przeżywał… Bo, ja, widzisz, bałem się wtedy… okropnie się bałem, całymi latami… – Odetchnął głęboko.
– Boże! – Drummond przystanął. – A czy myślisz, że ja się nie bałem? Czy człowiek może nie bać się śmierci, jeżeli ciągle, codziennie jest na nią narażony? W pierwszej chwili to może być przygoda, później pasja, ale w końcu pozostaje tylko strach. Wiesz, myślę, że gdyby wojna nie skończyła się w maju, to chyba zwariowałbym w czerwcu. Byłem już zupełnie wyczerpany, zupełnie!
– Naprawdę?
– Daję ci na to słowo. Co dziwniejsze, byłem zawsze przekonany, że to właśnie ty, ty, który miałeś ciągle dobry humor i potrafiłeś żartować w najkoszmarniejszych sytuacjach… że ty się nie boisz. Tak strasznie ci zazdrościłem. Gdybym wiedział…
– To bardzo zabawne – powiedział Joe – że dopiero po tylu latach dowiadujemy się prawdy o sobie, chociaż tak długo wtedy żyliśmy pod jednym dachem i ciągle razem znosiliśmy dokładnie to samo.
– Myślę, że te wszystkie lata musiały minąć, żebyśmy mieli odwagę mówienia prawdy o tamtym swoim lęku. Wtedy trudno było o tym mówić.
– Tak. Wtedy trudno było o tym mówić. Znaleźli się w punkcie, gdzie ścieżka kończyła się wśród bezdroża kwiatów. Stała tam drewniana ławeczka, a przed nią niski kamienny stolik, pokryty zielonym mchem, na który padała ostra smuga słońca przedzierającego się wśród gałęzi jarzębiny. Usiedli.
– Ale jednak odnalazłeś sens życia – powiedział Alex w zamyśleniu. – Na pewno masz słuszność. Gdybym był tobą, też bym go chyba odnalazł. Masz cudowną żonę i wspaniały zawód, w którym zostałeś tym, co nazywają wielkim człowiekiem. Połączenie tych dwóch namiętności może na pewno dać szczęście. Myślę, że mnie wystarczyłaby nawet jedna z nich.
– A przecież i ty mogłeś sobie znaleźć z pewnością cudowną żonę – uśmiechnął się Drummond – i wierzę w to, że mógłbyś także ludziom powiedzieć wiele ciekawego o sobie i o nich w swoich książkach, gdybyś nie pisał tych kryminalnych łamigłówek. Nie. Nie dlatego odnalazłem sens życia. To pojęcie wynika, jak mi się wydaje, z prostego faktu, że człowiek budzi się rano i mówi sobie: „Chcę żyć. Jestem sobie potrzebny. To, co się ze mną dzieje, zajmuje mnie i mam zamiar z wszystkich sił wpływać na mój los”. Ze mną stało się to, kiedy już byłem żonaty i miałem jakie takie nazwisko w chemii. Obudziłem się pewnego dnia właśnie z takim przeświadczeniem, jakbym przestał czytać długą, męczącą książkę, która opisywała moje dotychczasowe myśli, a wziął do ręki inną, weselszą, prawie chłopięcą. I teraz jestem szczęśliwy, o ile człowiek dorosły może być w ogóle szczęśliwy. Wierz mi, że chciałbym żyć sto lat i dla każdego z tych lat umiałbym już znaleźć pełną treść. Wydaje mi się, że człowiek może zrobić dużo dobrego dla siebie i innych, jeżeli naprawdę chce. A ja chcę!
Joe Alex spojrzał na niego z wyraźnym zadowoleniem.
– Bardzo się cieszę! – powiedział szczerze. – Zazdroszczę ci, ale naprawdę bardzo się cieszę. Wierzę, że będziesz długo, długo szczęśliwy, oby jak najdłużej. – I jakby zawstydzony tym nagłym wybuchem serdeczności, wstał. Drummond także się podniósł.
– Ciekaw jestem – powiedział po dłuższej chwili – czy Parker też tak przez to przechodził?
– Nie wiem. – Alex wzruszył ramionami. – Jest osiem lat starszy niż ja. Był już dorosły, kiedy poznaliśmy się. Ja miałem dziewiętnaście lat, a ty, zdaje się, dwadzieścia dwa. – Drummond skinął potwierdzająco głową. – Był starszy od nas – ciągnął dalej Joe – i miał inny zawód. On już wtedy pracował w Scotland Yardzie. Do wojska przeszedł, zdaje się, trochę służbowo. Najlepszy dowód, że do zakończenia wojny nie wiedzieliśmy, gdzie pracował przed 1939 rokiem. Myślę, że tacy ludzie jak on, którzy ciągle mają do czynienia z najgorszą stroną ludzkiej psychiki, którzy muszą rozważać, czy i dlaczego ktoś popełnił taką czy inną zbrodnię, wytwarzają w sobie instynkt podobny do zwielokrotnionego przez ludzki intelekt instynktu psa gończego. Sam czasem tego doznaję, kiedy piszę i staram się wraz z moim fikcyjnym detektywem osaczyć i wykryć przestępcę. Ben mówił mi, że także to odczuwa, ten kategoryczny imperatyw, który każe mu nakładać na wszystkie codzienne myśli i czynności tę jedną nadrzędną myśl: o człowieku, którego musi schwytać… – Urwał. – Widziałem go niedawno – dodał. – Szczerze mówiąc, nie dalej, jak wczoraj wieczorem. Byłem z nim w teatrze i razem podziwialiśmy twoją żonę. Była zdumiewająca.
– Czy… – Drummond zawahał się. – Czy rozmawiał z tobą o mnie?
– Tak. Mówił mi, że widział się z tobą i że zaniepokoił go anonimowy list, który nadszedł do Scotland Yardu. Mówił mi zresztą, że pokazywał ci ten list.
– Tak. – Ian machnął ręką. – To najwyraźniejszy nonsens! Ben był tu w przebraniu, zupełnie jak detektyw z powieści. Najpierw zaczepił starego Malachi Lenehana, który go przecież zna z czasów tamtego naszego urlopu przed piętnastu laty. Potem kazał Malachiemu pójść do mnie i wywołać mnie tak, żeby nikt o tym nie wiedział. Stary zrobił to i zachowywał się przy tym w taki sposób, że kiedy później przypomniałem to sobie, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Ale w pierwszej chwili byłem nawet zaniepokojony. Spotkałem się z nim w domku ogrodnika, w tym samym, do którego poszli teraz wędzić tę głowę czy też wypychać ją… nie wiem, co Malachi robi, żeby je zakonserwować… Nie poznałem Bena w pierwszej chwili. Wyglądał jak tramp, zarośnięty, w połatanej kurtce i w brudnych tenisowych pantoflach. Potem rozmawialiśmy. Nie dał się, oczywiście, namówić na obiad w domu i zaraz po rozmowie zniknął. Prosił mnie tylko, żebym pokazał ten list Sparrowowi. Mówił z nim zresztą potem krótko na moją prośbę. Prosił bardzo, żebyśmy utrzymali to w tajemnicy, to znaczy ten list, ale oczywiście ani Sparrow, ani ja nie widzieliśmy powodu, żeby nie wspomnieć o tym Lucy, Sarze i Filipowi, któremu bądź co bądź również mogłoby zagrażać jakieś niebezpieczeństwo, gdyby ten nonsensowny list zawierał chociaż ułamek prawdy. Prosił mnie, abym pozwolił zamieszkać w służbowym pokoju domu jednemu z jego ludzi na wszelki wypadek, żeby był pod ręką, gdyby zaistniała potrzeba. Oczywiście nie zgodziłem się, bo po pierwsze, nie chcę mieszkać razem z policjantem, który mnie pilnuje, a po drugie, sama obecność takiego człowieka tworzy pewnego rodzaju psychozę, która mogłaby się źle odbić na naszej pracy. Zgodziłem się tylko dać pozwolenie dwom młodym ludziom, aby rozbili na mojej ziemi namiocik campingowy tuż przed bramą. Zajmują się oni łapaniem motyli, ale Parker zaręczył mi, że dzień i noc będą strzegli dostępu do posiadłości i kontrolowali schodki przystani na wypadek, gdyby miało coś zagrażać od strony morza… – Roześmiał się wesoło. – Bałem się, że umieści na którymś z drzew policjanta, przebranego za dzięcioła, który będzie stukał bez przerwy, aby udokumentować swoje przebranie. Zresztą jesteśmy teraz strzeżeni jak perły seraju, bo nocą Malachi zawsze spuszcza dwa ogromne wilczury, które biegają po ogrodzie, i nie chciałbym być tym ciekawskim, który się z nimi spotka. Są wytresowane przez starego i nie mogliby ich nawet otruć, bo jadają tylko to, co dostają bezpośrednio od niego. Poza tym Ben przyjedzie tu za parę dni. Na to oczywiście zgodziłem się jak najchętniej, bo niezależnie od pracy w policji jest, obok ciebie, jednym z najbliższych mi ludzi, chociaż tak rzadko się widujemy. Myślę, że kiedy sam tu będzie, odetchnie nareszcie. – Znowu się roześmiał. – A wiesz, że kazał mi zwrócić pilną uwagę na Hastingsa! Czy oni sobie wyobrażają, że uczony tej miary wsypie cyjanek do kawy koledze? Zresztą nie tylko o to mu chodziło. Byłem zdumiony, kiedy stwierdziłem, że Ben wie masę o mnie i o moich badaniach. O Sparrowie, którego nie widział nigdy w życiu, mówił jak o starym znajomym. Zresztą… – tu uśmiech jego stał się trochę złośliwy – jeżeli chodzi o Hastingsa, nie musiał mnie aż tak bardzo ostrzegać. Mamy zwyczaj zamykania na klucz tej części domu, w której jest laboratorium. Prowadzi do niego tylko jedna droga: przez mój gabinet. Klucz do gabinetu jest specjalny, tylko jeden i oddajemy go sobie nawzajem, a nocą mam go w pokoju. Poza tym w gabinecie jest dobra kasa ogniotrwała. Wszystko, co mogłoby się przydać nieproszonym gościom, jest w niej, a klucz mamy tylko my dwaj: Sparrow i ja. Nawet Filip nie ma do niej bezpośredniego dostępu. Okna całego parteru są potężnie okratowane od stu lat, a część laboratoryjna ma dzwonki alarmowe. Jak widzisz, badania prowadzone są w fortecy: psy, policjanci w namiocie, kraty, kasy, klucze! A w dodatku zobowiązał mnie, żebym mu podawał nazwiska gości i dnie, kiedy Sparrow albo ja opuszczamy Sunshine Manor. Na szczęście już niedługo to potrwa. Myślę, że za miesiąc skończymy to, nad czym pracujemy, to znaczy opanujemy podstawy technologiczne naszej metody. Gdyby któremuś z nas coś się stało, drugi potrafi doprowadzić sprawę do końca. Później niech się martwi o to przemysł.