Pierwszą myślą Alexa, kiedy wyszedł z wozu i zaczął po szerokich stopniach wstępować na szeroki taras, było ostre, jasne wspomnienie dnia, kiedy z głową w bandażach i ręką na temblaku wysiadł z zielonego samochodu RAF-u i wraz z Drummondem i Parkerem stanął późnym wieczorem przed tym domem. Tylko po wąziuteńkich smugach światła wydostającego się przez szpary w gęstych zasłonach mogli wtedy sprawdzić, że dom jest nadał zamieszkany.
Było to piętnaście lat temu… dokładnie: szesnaście. Padał wtedy deszcz, ostry i skośny, gnany nadlatującym znad morza wichrem. Nie tylko ten dom, ale cała Anglia pogrążona była wówczas w ciemności. Nad wyspą szalał blitz i co noc eskadry z czarnymi krzyżami ciągnęły znad kontynentu, niosąc nad Anglię swój śmiercionośny ładunek.
W tej chwili świeciło słońce, a wojna była tak odległa, że wydawała się tylko wspomnieniem z dawno oglądanego filmu. Stała się już zupełnie nieprawdziwa, ona i jej umarli. Dom nie zmienił się od owego dnia. Zmienił się za to Ian Drummond. Przestał być owym smukłym, młodziuteńkim oficerem, i stał się cywilem w całym tego słowa znaczeniu: wysoki, rumiany, jasnowłosy i trochę otyły, stał w swoim białym kitlu i przyciskał do siebie smukłą, ciemną dziewczynę, która opowiadała mu coś prędko, nie zwracając uwagi na obecnych. Dobroduszny, miły Anglik, tuż przed czterdziestką, zadowolony z życia, pewny siebie, uczciwy, idący bez wahań raz obraną w życiu drogą. Tylko bardzo wysokie czoło i trochę roztargnione, spoglądające w dal mądre oczy mogły potwierdzać przypuszczenie, że jest to człowiek w pewien sposób nieprzeciętny.
Alex wszedł na najwyższy stopień i zatrzymał się przy stojących. Drummond delikatnie wyswobodził się z objęć Sary i wyciągnął ku niemu rękę.
– Ty się nie zmieniasz! – powiedział. – Ja już niedługo będę tłustym, pomarszczonym starcem, ale ty, Joe, ciągle będziesz wyglądał jak podporucznik. Dobrze, że już jesteś! – Rozejrzał się. – Przepraszam, Lucy! – zawołał. – Poznajcie się! To jest właśnie Joe Alex, którym zanudzałem was, ile razy pozwoliliście mi rozgadywać się o wojnie! A to jest Lucy Sparrow, żona mojego przyjaciela i towarzysza pracy… no i, oczywiście, znakomity lekarz. Na pewno Sara opowiedziała ci o niej w drodze.
– Oczywiście! – powiedziała Sara. – Oplotkowałam was wszystkich, z tobą włącznie. Jesteśmy przecież dosyć ciekawą grupą. A może to tylko nam się tak wydaje?
Joe uścisnął opaloną kobiecą rękę o długich, silnych palcach. Dopiero wtedy spojrzał w twarz Lucy.
Sara nie myliła się. Zobaczył przed sobą wysoką, wyprostowaną młodą kobietę o włosach tak jasnych, że wydawały się nieomal białe. Wielkie szare oczy, którymi spojrzała na Alexa, były mądre i spokojne, ale jednocześnie nieustępliwe i pełne czegoś, co gotów był nazwać łagodną dumą. Jak gdyby wiedziały, że Lucja Sparrow przez całe swoje życie robi tylko to, co uznaje za godziwe i słuszne, i nie sądziły wobec tego, aby powinna była je zakrywać powiekami albo odwracać. Owalna twarz o nieco wystających kościach policzkowych była urzekająco piękna i prześwietlona wewnętrznym blaskiem, podobnym do tego, jaki znaleźć można u owych zamyślonych kobiet Vermeera van Delft.
– Bardzo się cieszę, że pana poznałam – powiedziała dźwięcznym, melodyjnym głosem i uśmiechnęła się. Alex zobaczył przy tym dwa szeregi tak nieprawdopodobnie pięknych zębów, że z trudem oderwał od nich spojrzenie, nie chcąc przyglądać się zbyt natarczywie. – W opowiadaniach Iana awansował pan na coś pośredniego pomiędzy świętym Jerzym a Donkiszotem – naszego lotnictwa. – Oczy jej rozjaśnił szary, wesoły płomyk. – Czy pan to potwierdza?
– Oczywiście! – Alex pochylił głowę. – Im lepiej o nas mówią, tym lepiej. – Teraz dopiero mógł przelotnie obejrzeć ją całą. Ubrana była w prostą płócienną, białą, sukienkę, a na smukłych gołych nogach miała sandały zapięte dużą drewnianą sprzączką, pomalowaną na niebiesko. Żadnego kwiatka, żadnej chusteczki, tylko mały rubinowy wisiorek na cienkim łańcuszku, widoczny w wycięciu sukni lśniący na jasno opalonej, gładkiej szyi. Kiedy poruszyła się, rubin strzelił ciemnoczerwonym promieniem i przygasł.
– Czy nie mówiłam?! – powiedziała Sara, która stała obok nich, ująwszy Drummonda pod ramię. – Ona jest zupełnie niesłychana!
– Saro, błagam cię… – Lekki rumieniec pojawił się na twarzy Lucy Sparrow. – Błagam cię, kochanie…
– I pomyśleć – roześmiał się Ian – że dorośli ludzie pozwalają tej dziewczynce wycinać sobie kawałki jedynego instrumentu, jaki Bóg im dał, żeby mogli rozmyślać o Nim. Chodźmy na górę. Pokażę ci twój pokój. Rzeczy zostaw w samochodzie. Zaraz je zabierze Kate. – Wskazał młodą, pyzatą pokojówkę, ubraną w czarną sukienkę i biały czepeczek, która ukazała się w drzwiach i z radosnym uśmiechem dygnęła przed Sarą.
– Dziękuję bardzo! – Alex zawrócił do wozu i wystawił na ziemię najpierw walizkę Sary, a potem cały swój dobytek. – Jeżeli można prosić pannę Kate, to może weźmie tylko teczkę i maszynę do pisania, a z walizkami sam sobie dam radę.
Ale Ian pochwycił już większą walizkę i uniósł teczkę, więc Joe wziął maszynę i drugą walizkę. Ruszyli po stopniach ku drzwiom wejściowym. Zanim weszli do hallu, Alex odwrócił się.
– Do kogo należy maszyna do pisania? – zapytała Lucy, która stała na tarasie i rozmawiała z Sara, trzymając jedną nogę na stopniu auta. – Do świętego Jerzego czy do Donkiszota?
– Do smoka i do Sancho Pansy.
Potrząsnęła głową.
– Prawdziwa dama nie rozumie maszyn i jest przekonana, że wymyślili je mężczyźni, żeby mieć dostateczną ilość śrubek do odkręcania i przykręcania w wolne niedzielne popołudnia. Nie rozumiem żadnych maszyn, nawet tych do pisania.
– O Boże – powiedziała Sara – wobec tego odprowadzę moją maszynę do garażu i już nie wspomnę o niej.
Machnęła im ręką i zatrzasnęła za sobą drzwiczki. Lucja z wolna schodziła po stopniach, kierując się ku kamiennej balustradzie nad urwiskiem.
– Chodźmy – powiedział Ian – jeżeli, oczywiście, możesz oderwać oczy od tej młodej damy.
– Mogę. – Alex wszedł do sieni. Była to ogromna jasna sień, pochodząca prawdopodobnie z czasów, gdy Sunshine Manor był na pół warowną posiadłością i nie uległ jeszcze tym wszystkim przebudowom, do jakich moda i zmieniające się warunki życia zmuszały kolejnych jego dziedziców. Sień biegła na przestrzał, dzieląc dom na dwie części, i kończyła się wielkimi oszklonymi i okratowanymi misternie dwuskrzydłowymi drzwiami, przez które widać było drzewa głównej alei parku, wytyczonej na jej osi. Pośrodku jednej ze ścian otwierał się ogromny kominek, obrzeżony kamiennymi płytami i ozdobiony herbową tarczą Drummondów. Obok niego prowadziły w prawo wąskie schody na piętro. Idąc za Ianem Alex usiłował sobie przypomnieć, dokąd te schody prowadzą. Jak przez mgłę pamiętał ciemne rzeźbione belki stropu korytarza i napis na jednej z nich: CZCIJ BOGA POD TYM DACHEM, A NIGDY NIE RUNIE CI NA GŁOWĘ – ANNO 1689… Czy może 1699? – Minęli zakręt schodów. Spojrzał w górę.
– Osiemdziesiąt dziewięć – powiedział na głos. – Więc nie zapomniałem!
Ian obejrzał się.
– Dostaniesz ten sam pokój, w którym mieszkałeś wtedy. Myślałem, że będzie ci przyjemnie, jeżeli znowu do niego wrócisz.
– Ten na lewo?
– Tak.
Weszli na piętro i zatrzymali się przed narożnymi drzwiami. Przez całą długość domu biegł wąski ciemny korytarz, oświetlony tylko dwoma niewielkimi oknami na obu krańcach. Alex wciągnął mocniej powietrze. Ten dom miał swój zapach. Woń ta wróciła do niego razem z resztą wspomnień. Był to zapach pasty do podłogi, starej zwietrzałej lawendy, suchego drzewa i jeszcze jakaś nieuchwytna domieszka, którą był gotów nazwać wonią wieków, czymś, co pozostaje po wielu pokoleniach ludzi mieszkających pod tym samym dachem, ich sprzętów, sukien, broni, dywanów i obrazów, kwiatów zwiędłych przed wiekami i lekarstw o nazwach nie znanych obecnej medycynie.
Ian otworzył drzwi i przepuścił go przodem, potem wszedł za nim i postawił walizkę.