Wczesną wiosną, kiedy tylko puszczają lody, idę do Falls, gdzie są jazy, i na ochotnika monitoruję powrót łososi do wododziału rzeki Connecticut. Wymaga to ode mnie przyglądania się tysiącom litrów wody przelewającym się przez tamę, żeby raz na jakiś czas dostrzec prącą pod prąd rybę, gnaną przemożnym instynktem powrotu do miejsca, w którym sama została spłodzona – i gdzie, w największej ze wszystkich tajemnic, sama złoży ikrę, a potem umrze. Podziwiam łososia, bo sam wiem, jak to jest być gnanym przez siły, których inni nie widzą, nie czują ani nie słyszą, i czuć imperatyw obowiązku większego niż własne ja. Psychotyczna ryba. Po latach przyjemnego spędzania czasu w wielkim oceanie słyszy potężny rybi głos, rozbrzmiewający gdzieś w środku i rozkazujący wyruszyć w niesamowitą podróż po własną śmierć. Doskonałe. Lubię sobie wyobrażać, że łososie są tak obłąkane jak kiedyś ja sam. Kiedy któregoś widzę, stawiam ołówkiem znaczek na formularzu, który dostaję od Służb Ochrony Przyrody, i czasem szepczę ciche pozdrowienie: witaj, bracie. Witaj w gronie szaleńców.

Wypatrywanie ryb wymaga wprawy, ponieważ są smukłe i srebrzystobokie po swoich długich podróżach przez słone wody oceanu. Są błyskami w lśniącej wodzie, niewidocznymi dla niewprawnego oka, zupełnie jakby jakaś widmowa siła pojawiła się w małym okienku, które obserwuję. Teraz już prawie wyczuwam obecność łososia, zanim zobaczę go u podstawy jazu. Liczenie ryb sprawia mi satysfakcję, mimo że czasem przez wiele godzin nie pojawia się ani jedna, a tych, które przypływają, jest zawsze za mało, by zadowolić strażników przyrody – patrzą tylko na wykazy i zniechęceni kręcą głowami. Ale moja umiejętność wypatrywania ryb przynosi też inne korzyści. To mój szef ze Służb Ochrony Przyrody zadzwonił do miejscowej komendy policji i powiedział, że jestem zupełnie nieszkodliwy, chociaż zawsze zastanawiało mnie, skąd takie przekonanie, bo sam szczerze wątpię w ogólną prawdziwość tego stwierdzenia. Jestem więc tolerowany na meczach i innych imprezach, a teraz, naprawdę, jeśli nie do końca mile widziany w tym małym, dawniej młynarskim miasteczku, to przynajmniej akceptowany. Nikt nie ma nic przeciwko moim codziennym zajęciom i jestem postrzegany nie tyle jak wariat, ile jako człowiek ekscentryczny, co, jak się przekonałem z upływem lat, jest wystarczająco bezpiecznym statusem.

Mieszkam w kawalerce opłacanej z państwowego subsydium. Urządziłem ją w stylu, który nazywam zbrukanym modernizmem. Ubrania mam z opieki społecznej albo od dwóch młodszych sióstr, które mieszkają kilka miast dalej i czasami, dręczone dziwnym, niezrozumiałym dla mnie poczuciem winy, czują potrzebę zrobienia czegoś dla mnie, więc plądrują szafy swoich mężów. Kupiły mi używany telewizor, który rzadko włączam, i radio, którego nieregularnie słucham. Co kilka tygodni przyjeżdżają z wizytą, przywożąc w plastikowych pudełkach lekko stęchłe posiłki własnej roboty; spędzamy ze sobą trochę czasu, rozmawiając niezręcznie, głównie o naszych starych rodzicach, którzy nie chcą mnie już widzieć, bo przypominam im o straconych nadziejach i goryczy, jaką niespodziewanie potrafi przynieść życie. Rozumiem to i staram się nie narzucać. Siostry sprawdzają, czy mam popłacone rachunki za ogrzewanie i prąd. Upewniają się, że pamiętam o realizowaniu czeków, które przychodzą od różnych zakładów opieki społecznej. Potem sprawdzają dwa razy dokładniej, czy na pewno wziąłem wszystkie leki. Czasami płaczą, jak sądzę, nad rozpaczą, w której żyję, ale to ich punkt widzenia, nie mój, bo tak naprawdę jest mi całkiem dobrze. Szaleństwo pozwala wyrobić sobie ciekawe podejście do życia. Na pewno sprawia, że człowiek łatwiej godzi się z kaprysami losu, za wyjątkiem chwil, kiedy działanie leków trochę słabnie, bo wtedy staję się trochę pobudzony i zły na to, jak życie mnie potraktowało.

Ale na ogół jestem, jeżeli nie szczęśliwy, to pogodzony z losem.

Ponadto dokonałem pewnych intrygujących odkryć, z których dość istotnym jest to, w jak dużym stopniu stałem się badaczem życia tego małego miasta. Bylibyście zaskoczeni, jak wiele się dowiaduję podczas codziennych wędrówek. Jeśli tylko mam oczy i uszy otwarte, zbieram najrozmaitsze strzępy informacji. Przez lata, które minęły, odkąd zwolniono mnie ze szpitala, po tym wszystkim, co się tam wydarzyło, nauczyłem się obserwować. Podczas moich wypraw dowiedziałem się, kto ma romans z sąsiadką, czyj mąż ucieka z domu, kto za dużo pije, kto bije dzieci. Wiem, kto cienko przędzie, a kto dostał trochę pieniędzy w spadku po rodzicach albo wygrał na loterii. Odkrywam, który nastolatek liczy na stypendium sportowe na studiach i która nastolatka za kilka miesięcy zostanie wysłana do dalekiej ciotki, by zrobić coś z niespodziewaną ciążą. Dowiedziałem się, którzy gliniarze dają ci spokój, a którzy szybko sięgają po pałkę albo bloczek mandatów, zależnie od wykroczenia. Do tego dochodzą też różne spostrzeżenia związane z tym, kim jestem i kim się stałem – na przykład fryzjerka pod koniec dnia gestem przywołuje mnie do swojego salonu i przystrzyga mi włosy, żebym lepiej wyglądał podczas moich codziennych podróży; kierownik lokalnego McDonalda, biegnie za mną z torbą hamburgerów i frytek i zna mnie na tyle, by wiedzieć, że wolę shaki waniliowe od czekoladowych. Szaleństwo i długie, piesze spacery to okno z najrozleglejszym widokiem na ludzką naturę; to tak, jakby miasto przepływało obok, niczym woda spływająca kaskadą ze śluzy jazu.

Nie myślcie sobie, że jestem do niczego nieprzydatny. Raz zauważyłem, że drzwi fabryki są otwarte, gdy zazwyczaj o tej porze były zamknięte na kłódkę; poinformowałem o tym policjanta, który potem sobie przypisał całą zasługę – udaremnienie włamania. Ale policja wręczyła mi dyplom za zapisanie numeru rejestracyjnego samochodu, którego kierowca pewnego wiosennego popołudnia potrącił rowerzystę i uciekł z miejsca wypadku. Mam też sukcesy w dziedzinie niezręcznie zbliżonej do kategorii „swój pozna swego” – pewnego jesiennego weekendu przechodziłem obok placu zabaw pełnego dzieci i zauważyłem mężczyznę kręcącego się przy furtce; od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Gdyby dostrzegły go moje głosy, wykrzyczałyby ostrzeżenie, ale tym razem wziąłem to na siebie: poszedłem do znanej mi przedszkolanki, która czytała pismo dla kobiet trzy metry od piaskownicy i huśtawek, nie pilnując należycie podopiecznych. Okazało się, że mężczyzna został dopiero co zwolniony z więzienia, a tego samego dnia rano zarejestrowano go jako pedofila.

Tym razem nie dostałem dyplomu, ale przedszkolanka kazała dzieciom narysować siebie samych przy zabawie, a one wypisały na kolorowym obrazku podziękowania tym swoim cudownie zwariowanym pismem, jakie dzieci mają, zanim obarczymy je rozsądkiem i własnym zdaniem. Powiesiłem obrazek u siebie nad łóżkiem, gdzie wisi do teraz. Moje życie jest szare i ponure, a obrazek przypomina mi o kolorach, których mógłbym doświadczyć, gdyby los nie popchnął mnie ścieżką prowadzącą tu, gdzie jestem obecnie.

Tak mniej więcej wygląda moja egzystencja – człowieka żyjącego na obrzeżach normalnego świata.

I podejrzewam, że spędziłbym w ten sposób resztę swoich dni, i nie przyszłoby mi do głowy opowiadać o wydarzeniach, których byłem świadkiem gdybym nie dostał listu.

Był podejrzanie gruby, z wydrukowanym moim nazwiskiem na kopercie. Bardzo wyróżniał się wśród stosu reklamówek sklepu spożywczego i zniżkowych kuponów. Jeśli prowadzi się samotne życie jak ja, nie dostaje się dużo listów, kiedy więc przychodzi coś niezwykłego, to aż się prosi, żeby zostało zbadane. Wyrzuciłem niepotrzebne papierzyska i otworzyłem list, pałając ciekawością. Pierwsze, co zauważyłem, to że dobrze zapisali moje imię.

Drogi Panie Francis X. Petrel, Zaczynało się nieźle. Zwykle imię dzielone z płcią przeciwną wywołuje zamieszanie. Przywykłem dostawać listy z Medicare’u, zmartwionego, że nie otrzymał wyników mojego ostatniego rozmazu Papanicolau, i pytającego, czy robiłem badania na raka piersi. Przestałem już poprawiać ich komputery.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: