– Nie palę się do starcia z Ache'ami – powtórzył Myron – ale jeszcze mniej do naruszenia jej prywatności.

– Bój się tego – rzekł Win. – Bój się tego bardzo.

11

Na pierwszy potencjalny trop Myron zareagował dwojako – bardzo się przestraszył i przypomniał sobie dźwięki muzyki.

Lubił stary musical z Julie Andrews – kto by nie lubił? – ale jedną z piosenek, notabene należącą do klasyki gatunku – My Favorite Things – uważał za szczególnie głupią. Nie miała sensu. Ile z miliona osób poproszonych o wymienienie ulubionych rzeczy, wymieniłoby, jak bonie dydy, dzwonki do drzwi?! „Wiesz co, Millie? Kocham dzwonki do drzwi! Pal sześć spacery po cichej plaży, frapującą książkę, miłosne igraszki, spektakl na Broadwayu. Dzwonki do drzwi, Millie! Nic ich nie przebije.

Bywa, że podbiegam do cudzych domów, naciskam dzwonki i, przyznam bez bicia, dusza hyc na ramię”.

Drugą zagadkową „ulubioną rzeczą” był przewiązany sznurkiem pakiet, który Myronowi kojarzył się głównie (nie dlatego, że znał takie z doświadczenia) z przesyłką zamówioną u pornografa. Znalazł go wśród dużego stosu z pocztą. Na nalepce u spodu opakowania ze zwykłego brązowego papieru wypisano na maszynie słowo „Osobiste”. Brak było nadawcy. Stempel nowojorski.

Myron rozciął pakiet i wytrząsnął z niego na biurko dyskietkę.

No, no.

Wziął dyskietkę i obejrzał z obu stron. Żadnej nalepki. Żadnego napisu. Banalny czarny kwadrat z metalową blaszką na górze. Przyglądał się mu chwilę. Wzruszył ramionami, włożył dyskietkę do komputera i stuknął w klawisze. Właśnie miał sprawdzić w Windows Explorerze, co to za plik, kiedy coś zaczęło się dziać. Myron usiadł w fotelu i zmarszczył czoło. Miał nadzieję, że dyskietka nie zawiera wirusa. Głupio zrobił, pakując nieznaną dyskietkę do komputera. Nie wiadomo, gdzie się dotąd szlajała, w jaki podejrzany napęd ją przedtem wsuwano. Nosiła prezerwatywę, zbadano jej krew?

Gdzie tam. Biedny komputer. Barabara, RAM, dziękuję, madame.

Pecet stęknął.

Monitor zgasł.

Myron skubnął się w ucho. Już miał nacisnąć klawisz escape – ostatnią deskę ratunku dla zdesperowanych komputerofobów – kiedy na ekranie pojawił się obraz.

Myron zamarł.

Zobaczył dziewczynę. Około szesnastoletnią, z długimi strąkowatymi włosami, podkręconymi z przodu, i zakłopotanym uśmiechem. Niedawno zdjęła aparat ortodontyczny. Patrzyła w bok na tle rozmazanej wyblakłej tęczy, typowej dla zdjęć szkolnych. To z pewnością pochodziło z ramki na kominku rodziców lub z gimnazjalnego rocznika z około tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku, pamiątki z mottem podsumowującym życie – cytatem z Jamesa Taylora bądź z Bruce'a Springsteena – oraz informacją, że takiej to a takiej osobie miło było piastować funkcję sekretarza/skarbnika w stowarzyszeniu Key Club, a do najmilszych wspomnień zalicza szwendanie się po sklepie Woolwortha z Jenny i Sharon T., prażenie kukurydzy na zajęciach z panią Kennilworth, próby orkiestry na tyłach parkingu i tym podobne na wskroś amerykańskie zajęcia. Rodzaj nekrologu po latach dorastania.

Myron skądś znał tę dziewczynę.

W każdym razie z pewnością już ją widział. Ale kiedy i gdzie, osobiście, na zdjęciu czy jak, nie potrafił powiedzieć. Wpatrzył się w ekran, licząc, że wyczaruje z przeszłości jej imię, a nawet przelotne wspomnienie. Na próżno. A gdy tak patrzył, nagle stało się.

Obraz dziewczyny zaczął topnieć.

Trudno było określić to inaczej. Podkręcone włosy dziewczyny opadły, zlały się z ciałem, czoło zjechało w dół, nos się rozpuścił, oczy uciekły do tyłu, zamknęły się, z oczodołów popłynęła krew, a twarz pokryła się szkarłatem.

Myron, bliski krzyku, cofnął się gwałtownie z fotelem.

Krew pokryła już cały obraz i na chwilę się zląkł, że wypłynie z ekranu. Z głośników komputera rozbrzmiał śmiech. Ale nie okrutny śmiech psychopaty, tylko zdrowy, szczęśliwy śmiech nastolatki, najzwyklejszy, który jednak zjeżył mu włosy na karku skuteczniej niż maniacki rechot.

Chwilę potem na szczęście ekran raptem zgasł, śmiech ucichł i pojawił się pulpit Windows.

Myron zaczerpnął kilka łyków powietrza. Dłońmi tak mocno wpijał się w biurko, że zbielały mu kłykcie.

Ki diabeł?!

Serce mu waliło, jakby chciało się wyrwać z piersi. Sięgnął po opakowanie po dyskietce. Stempel był prawie sprzed trzech tygodni. Trzech tygodni! Przerażająca dyskietka leżała więc w stosie korespondencji od czasu jego ucieczki. Dlaczego? Kto mu ją przysłał? I kim była ta dziewczyna?

Wciąż drżącą ręką podniósł słuchawkę i wystukał numer.

– Co się stało, Myron? – usłyszał głos, choć miał włączoną blokadę wyświetlania numeru.

– Potrzebuję pomocy, P.T.

– O rany, co z twoim głosem? Chodzi o Esperanzę?

– Nie.

– A o co tym razem?

– O dyskietkę komputerową. Trzy i pół cala. O jej zbadanie.

– Zwróć się do college'u Johna Jaya. Poproś doktor Czerski. Ale jeżeli szukasz jakiś śladów, to marne widoki. W czym problem?

– Tę dyskietkę dostałem pocztą. Ze zdjęciem nastolatki. Chyba w formacie AVI.

– Co to za dziewczyna?

– Nie wiem.

– Zadzwonię do doktor Czerski. Idź do niej.

Obleczona w biały fartuch laboratoryjny doktor Kirstin Czerski patrzyła spod zmarszczonych brwi tak przyjaźnie, jak pływaczka z dawnej NRD. Myron wdział uśmiech firmowy numer siedemnaście, typu poczciwy Alan Aida z ról po MASH.

– Cześć – przywitał się. – Nazywam się…

– Dyskietka. – Doktor Czerski wyciągnęła rękę, spojrzała na dyskietkę, którą jej wręczył, i ruszyła do drzwi. – Pan zaczeka.

Przez otwarte na moment drzwi Myron ujrzał pomieszczenie przypominające sterownię z serialu Battlestar Galactica. Mnóstwo metalu, kabli, świateł, monitorów i szpulowych taśm. Drzwi się zamknęły. W spartańsko urządzonej poczekalni stały trzy plastikowe krzesła z formy, podłogę pokrywało linoleum, a na ścianach wisiały prospekty.

Zadzwoniła komórka. Myron patrzył na nią przez chwilę. Wyłączył ją sześć tygodni temu. Teraz ożyła, najwyraźniej nadrabiając stracony czas. Nacisnął guzik i przyłożył ją do ucha.

– Halo!

– Cześć, Myron.

Bum! Jej głos podziałał na niego jak walnięcie dłonią w mostek. Zaszumiało mu w uszach, jakby telefon zmienił się w muszlę morską. Myron przysiadł na plastikowym żółtym krześle.

– Witaj, Jessico – wydusił.

– Widziałam cię w wiadomościach – powiedziała, nieco zbyt opanowanym głosem. – Pomyślałam, że włączyłeś telefon.

– Tak. Zamilkli.

– Jestem w Los Angeles – oznajmiła.

– Mhm.

– Muszę ci wyjaśnić kilka spraw.

– Ach, tak.

Myron, fontanna gładkich zdań, po prostu nie mógł jej wyłączyć.

– Po pierwsze, nie będzie mnie jeszcze co najmniej miesiąc. Nie zmieniłam zamków, więc możesz mieszkać w lofcie…

– Ja… śpię u Wina.

– Domyśliłam się. Ale jeżeli czegoś potrzebujesz albo chcesz zabrać swoje rzeczy…

– Dobrze.

– Nie zapomnij o telewizorze. Jest twój.

– Możesz go zatrzymać – odparł.

– Świetnie. Znów zamilkli.

– Zachowujemy się tak dorośle, co? – spytała.

– Jess…

– Nie. Dzwonię nie bez powodu. Myron milczał.

– Kilka razy dzwonił Clu. To znaczy, do mieszkania. Myrona to nie zdziwiło.

– Był bardzo zdesperowany. Odparłam, że nie wiem, gdzie jesteś. Mówił, że musi cię znaleźć. Że się o ciebie martwi.

– O mnie?

– Tak. Raz nawet wpadł, wyglądał jak nieszczęście. Maglował mnie przez dwadzieścia minut.

– Czego chciał?

– Chciał wiedzieć, gdzie jesteś. Twierdził, że musi się z tobą skontaktować przede wszystkim dla twojego, a nie jego dobra. Kiedy obstawałam, że nie wiem, gdzie się podziewasz, zaczął mnie straszyć.

– Straszyć cię? Jak?

– Spytał, skąd mam pewność, że jeszcze żyjesz.

– Tak powiedział? Że jeszcze żyję?

– Tak. Kiedy wyszedł, zadzwoniłam do Wina.

– I co?

– Zapewnił, że jesteś bezpieczny i nie powinnam się martwić.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: