– Mimo wszystko biłbym się z myślami.
– Nie lubisz szczypty tajemniczości?
– Lubię tajemnice. Lecz w kwestii zawartości rozporka wyłazi ze mnie tradycjonalista.
– Nadal nie rozumiem, co cię tu sprowadza.
– Kogoś szukam. – Myron wyjął zdjęcie Clu Haiga. – Znasz go? Spojrzała na fotografię i zmarszczyła brwi.
– Powiedziałeś, że jesteś agentem sportowym.
– Jestem. On był moim klientem.
– Był?
– Zamordowano go.
– To ten baseballista? Myron skinął głową.
– Widziałaś go tutaj?
Rozkosz wzięła karteczkę i coś na niej napisała.
– To mój numer telefonu, Myron. Zadzwoń.
– A co z gościem z tego zdjęcia?
Wręczyła mu karteluszek, zeskoczyła ze stołka i odeszła, kołysząc biodrami. Uważnie śledził jej ruchy, wypatrując… ukrytej broni? Wielka Cyndi kuksnęła go w bok. O mało nie spadł ze stołka.
– To jest Pat – powiedziała.
Barman Pat wyglądał na typa, którego w swoim barze chętnie zatrudniłby serialowy Archie Bunker.
Miał pięćdziesiąt kilka lat, krótkie siwe włosy, garbił się i był zmęczony życiem. Nawet jego wąsy – z gatunku posiwiałych, wpadających w żółć – opadały tak, jakby ich właściciel widział już w życiu wszystko. Z podwiniętych rękawów koszuli wystawały porośnięte włosem przedramiona, mocarne jak u marynarza Popeye'a. Widać z tą knajpą miał krzyż pański.
Za plecami Pata wisiało duże lustro, a tuż obok na ścianie różowy napis „Panteon klientów” i oprawione w ramki zdjęcia czołowych prawicowców: Pata Buchanana, Jerry'ego Falwella, Pata Robertsona, Newta Gingricha, Jesse'ego Helmsa.
– Wciąż mi się to narzuca – rzekł Pat, widząc, że Myron patrzy na zdjęcia.
– Co?
– Że największe antycioty noszą dwupłciowe imiona: Pat, Chris, Jesse, Jeny. To może być facet, może być dziewczyna. Tak czy nie?
– Aha – odparł Myron.
– A co to za imię Newt? – spytał Pat. – Czy ktoś z takim imieniem może wyrosnąć na zdrowego seksualnie?
– Nie mam pojęcia.
– Moja teoria? – Pat wzruszył ramionami i wytarł bar ścierką. – W dzieciństwie z tych wszystkich ciasnomózgich dupków robiono sobie jaja. To nastawiło ich wrogo do płci.
– Ciekawa teoria – odparł Myron. – A czy pan nie ma na imię Pat?
– No, owszem, ja też nienawidzę ciot. Ale dają dobre napiwki.
Pat puścił oko do Wielkiej Cyndi. W szafie grającej zmieniły się płyty. Lou Rawls zanucił Love Is in the Air. Czujnie.
Zdjęcia prawicowców były opatrzone „autografami”. Ten Jesse'ego Helmsa brzmiał: „Wszystko mnie boli, uściski i całusy, Jesse”. Szczerze. Pod spodem widniały iksy i kółka, a także wielki odcisk uszminkowanych zaciśniętych warg, jakby Jesse osobiście podstemplował nimi swój konterfekt. Fuj! Pat od niechcenia zaczął wycierać ścierką kufel. Myron niemal spodziewał się, że splunie do niego jak w dawnym westernie.
– Co podać? – spytał.
– Interesuje się pan sportem?
– A pan kto, ankieter?
Ale żarcik. Murowane salwy śmiechu.
– Czy mówi panu coś imię i nazwisko Clu Haid? – spróbował jeszcze raz Myron.
Bacznie wypatrywał reakcji, lecz się nie doczekał. O niczym to nie świadczyło. Facet wyglądał na dożywotniego barmana. Zobojętniał ego jak nałogowy widz Słonecznego patrolu. Hmm. Skąd to skojarzenie?
– Spytałem…
– To nazwisko nic mi nie mówi.
– Proszę, Pat – wtrąciła Wielka Cyndi. Pat zmierzył ją wzrokiem.
– Słyszałaś, Wielka C. Nie znam go.
– W ogóle nie słyszał pan o Clu Haidzie?
– Nie.
– A o New York Yankees?
– Przestałem śledzić ich mecze, odkąd odszedł Mick Mantle. Myron położył na barze zdjęcie Clu.
– Widział go pan tutaj?
Ktoś zamówił piwo z beczki. Pat napełnił kufel.
– Ten gość jest z policji? – zagadnął Wielką Cyndi, gdy wrócił.
– Nie.
– No, to nie widziałem go.
– A gdybym był z policji? – spytał Myron.
– To odpowiedziałbym: „Nie, panie władzo”. Pat nawet nie spojrzał na zdjęcie.
– Mógłbym też nadmienić, że jestem zbyt zajęty, żeby zwracać uwagę na twarze. I że większość klientów, zwłaszcza znanych, przychodzi tu incognito.
– Rozumiem. – Myron sięgnął do portfela i wyjął pięćdziesiątkę. – A gdybym pokazał panu portret Ulissesa S. Granta? – zagadnął.
W szafie grającej zmieniła się piosenka. Flying Machinę zaczęli nucić „Uśmiechnij się do mnie choć troszkę, Rosemarie”. Myron pamiętał nazwę grupy. Jak to o nim świadczyło!
– Schowaj pan pieniądze – odparł Pat. – Schowaj pan zdjęcie. Schowaj pan te pytania dla siebie. Nie lubię kłopotów.
– A ten gość to kłopoty?
– Nawet nie spojrzałem na zdjęcie. I nie spojrzę. Spadaj pan.
– Pat – wkroczyła do akcji Wielka Cyndi. – Nie pomożesz? – Zamrugała powiekami przypominającymi dwa kraby leżące na grzbietach w rozpalonym słońcu. – Proszę. Ze względu na mnie.
– Wielka C, wiesz, że cię kocham. Ale gdybym to ja przyszedł z fotkami do Skury i Chóci, paliłabyś się do pomocy?
– Nie bardzo – odparła po namyśle.
– Sama widzisz. Mam klientów.
– W porządku. – Myron zabrał fotografię. – W takim razie się tu pokręcę. Puszczę zdjęcie w obieg. Rozpytam się. Poobserwuję lokal. Niedyskretnie. Sfotografuję wchodzących i wychodzących z pańskiego szacownego przybytku.
Pat pokręcił głową, lekko się uśmiechnął.
– Głupiś pan, ot co.
– Zrobię to, choć nie chcę. Zacznę koczować przy wejściu z aparatem fotograficznym.
Pat posłał Myronowi przeciągłe spojrzenie. Trudne do odczytania. Zapewne zabarwione wrogością, lecz głównie znudzone.
– Możesz wybyć stąd na kilka minut, Wielka C? – spytał.
– Nie.
– No, to nic nie powiem.
Myron skinął głową olbrzymce. Pokręciła swoją.
– O co chodzi? – spytał, odciągnąwszy ją na bok.
– Tu się nie opłaca grozić, panie Bolitar.
– Wiem, co robię.
– Ostrzegałam, co to za lokal. Nie zostawię pana samego.
– Będziesz tuż za drzwiami. Dam sobie radę. Zmarszczyła brwi.
– Nie podoba mi się to – odparła. Jej twarz przywodziła na myśl świeżo pomalowany słup totemiczny.
– Nie mamy wyboru.
Westchnęła niczym Wezuwiusz wypluwający trochę lawy.
– Niech pan będzie ostrożny.
– Będę.
Poczłapała do wyjścia. Zajmowała sporo przestrzeni, a w barze zrobiło się tłoczno, ale rozstępowano się przed nią tak ochoczo, jak Morze Czerwone przed Mojżeszem.
– No więc? – zwrócił się Myron do Pata, gdy zniknęła za drzwiami.
– Głupek z ciebie.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, pod pachy Myrona wsunęły się czyjeś ręce, a na karku splotły się palce. Klasyczny pełny nelson. Zacieśniająca się klamra odepchnęła mu ramiona w tył, jakby były skrzydłami kurczaka. Poczuł gorące łupnięcie w łopatkach.
– Zatańczymy, ślicznoto? – wyszeptał mu w ucho głos. W walce wręcz Myron nie dorównywał Winowi, choć radził sobie niezgorzej. Wiedział więc, że z pełnego nelsona założonego przez fachowca wyrwać się nie sposób. Dlatego zabroniono tego chwytu w walkach zapaśniczych. Jeśli stałeś, mogłeś pokusić się o nadepnięcie przeciwnikowi na stopę. Lecz na coś takiego porwałby się tylko kretyn, kretynowi zaś brakłoby na to szybkości i siły. A Myron nie stał.
Siedział z łokciami wysoko w powietrzu, niczym marionetka, i twarzą wystawioną bezradnie na ciosy.
Krępujące go potężne ręce były obleczone w sweter. Miękki, żółty! Mój Boże! Zaczął się mocować.
Na próżno. Ręce w swetrze pociągnęły jego głowę w tył, po czym przycisnęły ją twarzą do kontuaru.
Pozostało tylko zamknąć oczy. Myron skręcił podbródek na tyle, żeby uniknąć fangi w nos. Jednakże niestworzona do podobnych praktyk głowa odskakiwała od polakierowanego teku, aż zgrzytało mu w czaszce. Coś rozłupało się na jego czole. Zawirowało mu przed oczami. Zobaczył wszystkie gwiazdy.
Inne ręce chwyciły go za nogi i znalazł się w powietrzu, w ruchu, kompletnie oszołomiony. Czyjeś dłonie opróżniły mu kieszenie. Otwarły się drzwi. Wniesiono go do ciemnego pomieszczenia. Uchwyt zelżał i Myron spadł na kość ogonową bezwładnie jak wór kartofli. Wszystko to, od założenia nelsona do rzucenia na podłogę, zajęło osiem sekund.