– Zakładam, że zatrzymasz się u mnie – powiedział Win. Myron mieszkał z Jessicą w lofcie przy Spring Street. Ale przedtem.
– Jeśli można.
– Można.
– Mogę wrócić do rodziców…
– Powiedziałem: można.
– Znajdę sobie mieszkanie.
– Nie ma pośpiechu.
Limuzyna ruszyła. Win złożył dłonie koniuszkami palców. Zawsze to robił. Pasowało to do niego. Palcami wskazującymi zabębnił w wargi.
– Nie za bardzo nadaję się do komentowania takich spraw – zaczął – ale jeżeli chcesz pomówić o Jessice, Brendzie czy…
Rozłączył dłonie, skinął prawą. Starał się. Sprawy sercowe nie były jego mocną stroną. A jego poglądy na kwestię męsko – damskich związków uczuciowych można było śmiało nazwać „bulwersującymi”.
– Nie przejmuj się tym – wpadł mu w słowo Myron.
– Proszę bardzo.
– Niemniej dziękuję. Win szybko skinął głową.
Po ponad dziesięciu latach przebojów z Jessicą – latach, w których Myron kochał jedną, tę samą kobietę, zerwał z nią, odnalazł ponownie i powoli, ostrożnie odbudowując uczucia, umocniwszy je, wreszcie z nią zamieszkał – nastąpił koniec.
– Brakuje mi Jessiki – wyznał.
– Myślałem, że do tego nie wrócimy.
– Przepraszam.
Win ponownie poprawił się w fotelu.
– Ależ mów – rzekł z miną świadczącą, że milsza od tego byłaby już nawet sonda doodbytnicza.
– Rzecz w tym… że już nigdy nie wypłaczę się na dobre z tego związku. Win skinął głową.
– Jak, nie przymierzając, z trybów maszynerii.
– Tak. Coś w tym rodzaju – odparł z uśmiechem Myron.
– Więc odetnij kończynę i ją zostaw.
Myron spojrzał na przyjaciela. Win wzruszył ramionami.
– Obejrzałem przypadkiem program Sally Jessy Raphael – wyjaśnił.
– To widać.
– Odcinek pod tytułem „Mamusia zabrała mi pierścionek z sutka”. Śmiało wyznam, że się popłakałem.
– Miło słyszeć, że nie tracisz kontaktu z uczuciową stroną swej natury – zażartował Myron, dobrze wiedząc, że Win takiej strony nie ma. – Co robimy?
Win sprawdził godzinę.
– W areszcie powiatu Bergen znam jednego człowieka. Powinien już tam być.
Włączył głośnik i wystukał kilka cyfr. Wsłuchali się w sygnał.
– Schwartz – odezwał się po dwóch dzwonkach głos.
– Brian, tu Win Lockwood.
Na dźwięk jego imienia i nazwiska jak zwykle zapadła krótka, pełna rewerencji cisza.
– Hej, Win.
– Mam sprawę.
– Wal.
– Czy jest tam Esperanza Diaz?
– Nie słyszałeś tego ode mnie – uprzedził po małej chwili Schwartz.
– Czego?
– Wszystko gra, jak długo się rozumiemy. Owszem, jest tutaj. Dowieźli ją w kajdankach parę godzin temu. Cichaczem.
– Dlaczego?
– Nie wiem.
– Kiedy postawią jej zarzuty?
– Pewnie jutro rano.
Win spojrzał na Myrona. Esperanza miała spędzić noc w areszcie. Nie wróżyło to nic dobrego.
– Dlaczego aresztowali ją dopiero teraz?
– Nie wiem.
– Widziałeś, jak przywieźli ją w kajdankach?
– Tak.
– Nie zaczekali, aż zgłosi się sama?
– Nie.
Przyjaciele znów wymienili spojrzenia. Aresztowanie z opóźnieniem. Kajdanki. Zatrzymanie na noc. Ktoś w prokuraturze się wkurzył i próbował to zademonstrować. Wróżyło to bardzo niedobrze.
– Co jeszcze ci wiadomo? – spytał Win.
– Niewiele. Jak powiedziałem, zachowali dyskrecję. Prokurator jeszcze nie zawiadomił mediów. Ale zrobi to. Pewnie przed dziennikiem o jedenastej. Wyda krótkie oświadczenie, żadnych pytań itd. Kurczę, gdybym nie był kibicem, w ogóle bym jej nie zauważył.
– Kibicem?
– Zawodowych zapasów. Rozpoznałem ją z dawnych występów na ringu. Czy wiesz, że Esperanza Diaz występowała jako Indiańska Księżniczka, Mała Pocahontas?
Win zerknął na Myrona.
– Tak, Brian, wiem.
– Naprawdę? – zdziwił się mocno podekscytowany Schwartz. – Mała Pocahontas była moją faworytką, absolutnie. Niesamowita zapaśniczka. Ekstraklasa. Na ring wchodziła w bardzo skąpym zamszowym bikini, no nie? A potem brała się za bary z innymi kobitkami, babami na schwał, wiła się na macie i co tylko. W mordę jeża, tak mnie rozpalała, że topiły mi się paznokcie.
– Wyobrażam sobie, dzięki. Coś jeszcze, Brian?
– Nie.
– Nie wiesz, kto jest jej adwokatem?
– Nie… Aha, jeszcze jedno. Jest tu ktoś jakoś z nią związany.
– Jakoś?
– Przed budynkiem. Na schodach sądu.
– Nie bardzo rozumiem, Brian – przyznał Win.
– Po prostu siedzi. Na deszczu. Nie do wiary, ale przysiągłbym, że to dawna partnerka Małej Pocahontas z ringu, Wielka Szefowa. Czy wiesz, że Wielka Szefowa i Mała Pocahontas trzy lata z rzędu były międzykontynentalnymi mistrzyniami w walkach parami? Win westchnął.
– Co ty powiesz.
– Cokolwiek znaczy ten tytuł. No, bo co znaczy „międzykontynentalny”? Nie teraz. Mówię o co najmniej pięciu, sześciu latach wstecz. Ale co tam, były niesamowite. Wspaniałe zapaśniczki. Dzisiejsze walki to już nie ta klasa.
– Kobiety w bikini biorące się za bary? Nie ma już takich jak kiedyś.
– Tak jest. Za dużo napompowanych sztucznych biustów. Ląduje taka na brzuchu i cyc jej strzela jak wytarta opona. Buch! Dlatego przestałem śledzić zapasy. Chyba że przelatuję kanały i coś wpadnie mi w oko, wtedy chwilę się pogapię…
– Wspomniałeś o kobiecie siedzącej na deszczu.
– A tak, tak, Win, przepraszam. Nie wiem, co to za jedna, ale tam jest. Siedzi. Kiedy policjanci podeszli do niej i spytali, co robi, odparła, że czeka na przyjaciółkę.
– I wciąż tam jest?
– Tak.
– Jak wygląda?
– Jak Niesamowity Hulk. Ale groźniej. I jest chyba zieleńsza od niego.
Win i Myron wymienili spojrzenia. Nie było wątpliwości. Schody okupowała Wielka Szefowa alias Wielka Cyndi.
– Coś jeszcze, Brian?
– Nie, nic… A więc znasz Esperanzę Diaz?
– Tak.
– Osobiście?
– Tak.
Zapadła nabożna cisza.
– Jezu, ty to masz życie, Win.
– O tak.
– Załatwiłbyś mi jej autograf?
– Postaram się, Brian.
– A może zdjęcie z autografem? Małej Pocahontas w kostiumie? Naprawdę ją uwielbiam.
– Nie wątpię, Brian. Do widzenia.
Win skończył rozmowę, zagłębił się w fotelu, spojrzał na Myrona, a po jego skinieniu głową przez interkom poinstruował szofera, jak dojechać do sądu.
4
Do sądu w Hackensack dotarli tuż przed dwudziestą drugą. Zgarbiona Wielka Cyndi – gdyż Myron uznał, że to ona – siedziała, moknąc w deszczu. Z oddali wyglądała jak volkswagen garbus zaparkowany na schodach. Wysiadł z samochodu i podszedł.
– Wielka Cyndi?
Ciemny kopiec wydał cichy pomruk lwicy, która ostrzega niżej od niej stojące w hierarchii, zabłąkane zwierzę.
– To ja, Myron.
Pomruk wzmógł się. Deszcz przylepił Cyndi do czaszki uczesane w szpikulce włosy, przemieniając je w nierówną fryzurę na tytusa. Trudno było rozpoznać ich dzisiejszy kolor, ale nie wyglądał na odcień spotykany w naturze. Wielka Cyndi lubiła zmieniać płukanki, a niekiedy łączyć farby losowo, by zobaczyć, co z tego wyjdzie. Domagała się również, by nazywać ją Wielką Cyndi. Nie Cyndi – Wielką Cyndi! Posunęła się nawet do legalnej zmiany drugiego imienia. W urzędowych dokumentach brzmiało ono Wielka.
– Nie możesz tu siedzieć całą noc – powiedział.
– Pan jedzie do domu – odparła wreszcie.
– Co się stało?
– Pan uciekł – dodała tonem zagubionego dziecka.
– Tak.
– Zostawił nas.
– Bardzo mi przykro. Ale wróciłem. Zaryzykował następny krok. Gdybyż tylko miał ze sobą coś, co by ją udobruchało – pół wiaderka lodów Haagen – Dazs. Albo kozła ofiarnego.
Wielka Cyndi rozpłakała się. Podszedł wolno, wyciągając przed siebie rękę na wypadek, gdyby chciała ją obwąchać. Lecz pomruki zastąpiło już szlochanie. Myron położył dłoń na jej ramieniu, twardym jak kula do kręgli.
– Co się stało? – spytał ponownie.
Pociągnęła nosem. Głośno. Hałas o mały włos nie wgniótł zderzaka w limuzynie.