– Nie znałam tej panienki – rzekła pani Jardine ze smutkiem. – Może, jakbym więcej wychodziła, to bym ją spotkała.

Hawes wyglądała przez okno.

– Ma tu pani porządek w ogrodzie – zauważyła z podziwem i można to było uznać za niedopowiedzenie. Długi i wąski pasek ziemi, cały pokryty na środku trawą i otoczony kwiatowymi rabatami, był idealnie zadbany.

– To zasługa mojego ogrodnika – odparła pani Jardine.

Hawes zajrzała do notatki sporządzonej z poprzedniej wizyty, a potem niemal niedostrzegalnie pokręciła głową. W notatce Silversa i Hooda nie było słowa o ogrodniku.

– Czy może nam pani podać jego nazwisko? – spytał Rebus obojętnym tonem. Mimo to staruszka spojrzała na niego zaniepokojona. W odpowiedzi Rebus uśmiechnął się, a kolejna kropla głośno plusnęła. – Tylko dlatego, że może mógłbym też z niego skorzystać – skłamał.

Na koniec sprawdzili piwnice. W jednej widać było staroświecką termę na gorącą wodę, w drugiej tylko pleśń. Pomachali pani Jardine ręką na pożegnanie i raz jeszcze podziękowali za gościnność.

– Niektórym to dobrze – powiedział na ich widok Grant Hood. Czekał na nich na chodniku, z kołnierzem postawionym w osłonie przed deszczem. – Nam nawet godziny nikt nie podał.

Partnerem Hooda był Dalka Daniels. Rebus kiwnął głową na powitanie.

– Co jest, Tommy? Robimy na dwie zmiany?

Daniels wzruszył ramionami.

– Zamieniłem się – powiedział, starając się stłumić ziewanie.

Hawes klepnęła dłonią w plik notatek.

– Za to ty – zwróciła się do Hooda – nawet jednej przyzwoicie nie przepracowałeś.

– Co jest?

– Pani Jardine zatrudnia ogrodnika – wyjaśnił Rebus.

– Za chwilę pewnie jeszcze będziemy rozmawiać ze śmieciarzami – obruszył się Hood.

– Już rozmawialiśmy – oświadczyła Hawes. – I do pojemników też zaglądaliśmy.

Zanosiło się na kłótnię. Rebus zastanawiał się, czy się wtrącić – razem z Hoodem pracował na St Leonard’s i w sposób naturalny powinien stanąć po jego stronie – jednak bez słowa zapalił kolejnego papierosa. Twarz Hooda poczerwieniała. Tak jak ona był starszym posterunkowym z tytułem detektywa, ale miał za sobą krótszy od niej staż. Czasami trudno jest się spierać z doświadczeniem, ale to nie znaczy, żeby się od razu poddawać.

– Philippie Balfour to nie pomoże – rzekł cicho Dalka Daniels i to ich uciszyło.

– Dobrze powiedziane, synu – pochwalił go Rebus.

Tak było istotnie: branie udziału w wielkich i głośnych śledztwach mogło powodować, że człowiek zaczynał zapominać o podstawowej prawdzie. Stając się jedynie maleńką śrubką w potężnej maszynerii, zaczynał się mądrzyć, by utwierdzić się we własnej ważności. Sprawa rozdziału krzeseł stała się ważna, bo można było stosunkowo łatwo postawić na swoim. Inaczej niż w przedmiocie śledztwa, które zdawało się rosnąć w postępie geometrycznym, powodując, że każdy zajmujący się nim czuł się coraz mniejszy i coraz mniej ważny, aż w końcu zaczynał tracić z pola widzenia prawdę zasadniczą (coś, co mentor Rebusa, Lawson Geddes, nazywał MISJĄ): to, że ktoś potrzebuje twojej pomocy i na tę pomoc czeka. Zagadkę zbrodni trzeba rozwiązać, a zbrodniarza ukarać. I czasami dobrze jest to sobie uzmysłowić.

W końcu rozeszli się w przyjaźni, a Hood zanotował dane ogrodnika i obiecał, że z nim porozmawia. Nie pozostało im nic innego, jak wrócić do wspinaczek po schodach. Wizyta u pani Jardine trwała niemal pół godziny i wszystkie wyliczenia Hawes wzięły w łeb, raz jeszcze potwierdzając oczywistą prawdę – śledztwo musi się ciągnąć. Było tak, jakby czas wrzucał nagle wyższy bieg, człowiek przestawał panować nad upływem kolejnych godzin, a na koniec dnia nie mógł zrozumieć ogarniającego go zmęczenia i pozbyć się uczucia niepokoju, że o czymś zapomniał i coś zostawił nie dokończone.

W kolejnych dwóch mieszkaniach nie było nikogo, następne drzwi otworzył im ktoś, kogo twarz wydała się Rebusowi znajoma, ale kogo nie zdołał jednak rozpoznać.

– Chodzi nam o zaginięcie Philippy Balfour – wyjaśniła Hawes. – O ile mi wiadomo, dwóch naszych kolegów już z panem rozmawiało. My chcielibyśmy tylko uściślić kilka spraw.

– Ależ tak, oczywiście. – Lakierowane czarne drzwi uchyliły się nieco szerzej. Mężczyzna spojrzał na Rebusa i uśmiechnął się. – Nie może mnie pan skojarzyć, prawda? Ale ja pana pamiętam. – Uśmiech rozjaśnił mu twarz. – Za to na pewno pamięta pan swoją „dziewiczą” autopsję, prawda?

Mężczyzna wpuścił ich do przedpokoju, poinformował że nazywa się Donald Devlin, i wtedy Rebus go sobie przypomniał. Pierwszą sekcję zwłok, w której uczestniczył jako funkcjonariusz wydziału śledczego, wykonywał właśnie Devlin. Był profesorem katedry medycyny sądowej na Uniwersytecie Edynburskim i w owym czasie jednocześnie głównym miejskim patologiem. Asystował mu wówczas Sandy Gates. Teraz Gates sam był już profesorem medycyny sądowej, a jego „pomocnikiem” był doktor Curt. Ściany przedpokoju pokrywały fotografie przedstawiające Devlina podczas uroczystości wręczania jakichś nagród i odznaczeń.

– Twarz pamiętam, ale nazwiska nie mogę sobie przypomnieć – rzekł Devlin, wprowadzając ich do zagraconego salonu.

– Detektyw inspektor Rebus.

– Wtedy był pan pewnie zwykłym posterunkowym, prawda?

Rebus skinął.

– Szykuje się pan do przeprowadzki? – spytała Hawes, rozglądając się po salonie zawalonym kartonami i czarnymi foliowymi workami. Rebus też się rozejrzał. Wszędzie piętrzyły się sterty papierów, a z szafek sterczały wysunięte szuflady, grożąc wysypaniem zawartości na podłogę. Devlin zachichotał. Był niskim, korpulentnym mężczyzną, na oko dobrze po siedemdziesiątce. Szary wełniany blezer dawno już stracił fason i połowę guzików, a ciemnoszare wymięte spodnie podtrzymywały szelki. W obrzmiałej i pokrytej czerwonymi żyłkami twarzy tkwiły dwa małe niebieskie punkciki oczu ukryte za okularami w stalowej oprawce.

– Pewnie można tak powiedzieć – odparł, odgarniając sobie z oczu kosmyk włosów i próbując go ułożyć na łysinie czaszki. – Powiedzmy, że jeśli kostuchę można uznać za ne plus ultra wśród specjalistów od przeprowadzek, to jestem jej nieodpłatnym asystentem.

Rebus przypomniał sobie, że Devlin zawsze tak mówił. Nigdy nie zadowalało go sześć słów tam, gdzie można wypowiedzieć dwanaście, i zawsze kochał kwieciste słownictwo. Pamiętał, że robienie notatek podczas sekcji wykonywanej przez Devlina było koszmarem.

– Przenosi się pan do domu opieki? – domyśliła się Hawes.

Staruszek znów zachichotał.

– Nie, jeszcze się niestety na górę nie wybieram. Pozbywam się tylko kilku niepotrzebnych rzeczy, żeby ułatwić życie członkom mojej rodziny, którzy będą chcieli rozdziobać pozostałości po mnie, kiedy się stąd wyniosę.

– I oszczędzić im trudu wyrzucania wszystkiego?

Devlin popatrzył na Rebusa.

– Bardzo precyzyjna i zwarta reasumpcja stanu rzeczy – rzekł i pokiwał głową z uznaniem.

Hawes sięgnęła do jednego z kartonów i wyciągnęła księgę w skórzanej oprawie.

– I chce pan to wszystko wyrzucić?

– Ależ skąd. – Devlin cmoknął. – Na przykład tę książkę, którą pani trzyma w ręku, wczesne wydanie podręcznika anatomii Donaldsona, mam zamiar przekazać w prezencie Kolegium Lekarskiemu.

– Ma pan wciąż kontakt z profesorem Gatesem? – zapytał Rebus.

– Och tak, Sandy i ja wciąż jeszcze łykamy czasami naszą miksturę. Pewnie on też już niedługo przejdzie na emeryturę i zrobi miejsce młodszym. Oszukujemy się, że to oznacza cykliczność życia, a to oczywiście wierutna bzdura, no, chyba że jest się praktykującym buddystą. – Uśmiechnął się do tej myśli, uznając ją za zabawną.

– Ale nawet jak się jest buddystą, to nie znaczy wcale, że człowiek musi się odrodzić, nieprawdaż? – powiedział Rebus, sprawiając tą uwagą wyraźną radość staremu. Na ścianie obok kominka zauważył artykuł wycięty z gazety i oprawiony w ramki. Reportaż z procesu o morderstwo z 1957 roku zakończonego wyrokiem skazującym. – To pańska pierwsza sprawa, prawda? – domyślił się.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: