– O’Dell to irlandzkie, a przez to katolickie nazwisko, prawda?

Maggie zdenerwowała się tym wtrętem.

– Tak.

– I do tego Maggie, po naszej świętej Małgorzacie.

– Tak, chyba tak. Proszę księdza, rozumie ksiądz, że jeśli Ronald Jeffreys wyznał księdzu cokolwiek, co mogłoby nas doprowadzić do mordercy Danny’ego Alvereza, musi nam ksiądz o tym powiedzieć?

– Świętość spowiedzi nie wygasa nawet w przypadku potępionych morderców, agentko O’Dell.

Maggie westchnęła i obejrzała się na Morrellego, który również zaczynał mieć tego dosyć.

– Proszę księdza – zaczął. – Jest jeszcze coś, w czym może nam ksiądz pomóc. Kto, oprócz księdza, może udzielić ostatniego namaszczenia?

Ksiądz Francis zmieszał się.

– Ostatnie namaszczenie, a właściwie sakrament chorych, powinien być udzielony przez duchownego. Jednak w wyjątkowej sytuacji można od tego odstąpić.

– Kto prócz księży potrafi to zrobić?

– Przed Drugim Soborem Watykańskim uczono się tego z Katechizmu z Baltimore. Jesteście oboje zbyt młodzi, żeby to pamiętać. Dzisiaj uczą tego tylko w seminarium, chociaż może to też stanowić część przygotowania diakonów.

– Jakie warunki trzeba spełnić, żeby zostać diakonem? – spytała Maggie, zdenerwowana, że lista podejrzanych się wydłuża.

– Wymagania są bardzo rygorystyczne. Oczywiście trzeba być dobrym katolikiem. Niestety tylko mężczyźni mogą być diakonami. Niezupełnie rozumiem, co to ma wspólnego z Ronaldem Jeffreysem.

– Przykro mi, ale na razie nie możemy ojcu tego powiedzieć. – Morrelli uśmiechnął się. – Z pełnym szacunkiem. – Zerknął na Maggie, nie wiedząc, czy ma coś do dodania. Wreszcie powiedział: – Dziękujemy za pomoc.

Podszedł do Maggie, dając jej znak do wyjścia. Nie spuszczała wzroku z księdza Francisa, mając nadzieję, że przejrzy tajemnicę jego oczu, zasłoniętych opadającymi powiekami, i przekona się, co ją tak przy nich trzyma. Jak gdyby te oczy czekały na jej odkrycie. Ale ksiądz skinął tylko głową i uśmiechnął się do niej.

Morrelli dotknął jej ramienia. Zakręciła się na obcasach i odmaszerowała u jego boku. Za murami kościoła, na schodach, Maggie nagle przystanęła. Morrelli szedł już chodnikiem, kiedy zobaczył, że nie ma jej obok. Rozejrzał się, a potem wzruszył ramionami.

– O co chodzi? – spytał.

– On coś wie. Wie coś o Jeffreysie, czego nam nie powiedział.

– Czego nie może nam powiedzieć.

Biegiem ruszyła do góry.

– O’Dell, co pani robi?

Słyszała za sobą głos szeryfa, gdy pchała ciężkie drzwi i szła wzdłuż nawy. Ksiądz Francis właśnie opuszczał ołtarz i znikał za grubą zasłoną.

– Ojcze! – zawołała. Echo zabrzmiało tak głośno, że poczuła, jakby złamała jakąś regułę, popełniła grzech.

Jednak dzięki temu zatrzymała księdza. Cofnął się na środek ołtarza i patrzył, jak Maggie spieszy ku niemu. Morrelli był tuż za nią.

– Jeśli ksiądz coś wie… Jeśli Jeffreys powiedział coś, co mogłoby zapobiec kolejnej zbrodni… Proszę księdza, czy życie niewinnego chłopca nie jest warte złamania tajemnicy spowiedzi seryjnego mordercy?

Nawet nie była świadoma, że jest zadyszana. Czekała, wpatrując się w te oczy, które wiedziały dużo więcej, niż chciały zdradzić.

– Mogę tylko powiedzieć, że Ronald Jeffreys mówił prawdę.

– Słucham? – Jej niecierpliwość zamieniła się w złość.

– Od dnia, kiedy przyznał się do morderstwa, do dnia, w którym został stracony, Ronald Jeffreys mówił tylko prawdę. – Zawiesił wzrok na Maggie. Jeśli było coś więcej, nie potrafiła tego dostrzec. – A teraz proszę mi wybaczyć.

Stali oboje w milczeniu, patrząc, jak ksiądz znika za poruszającą się zasłoną.

– Jezu – wyszeptał wreszcie Morrelli. – Co to, u diabła, miało znaczyć?

– To znaczy, że musimy przyjrzeć się zeznaniom Jeffreysa – odparła, udając, że wie, o czym mówi. Potem odwróciła się i ruszyła przed siebie, tym razem stąpając ostrożnie, żeby jej obcasy nie stukały po marmurowej posadzce.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Wyjechał z kościelnego parkingu. Torba ze spożywczymi zakupami przewróciła się na siedzeniu i zawartość rozsypała się na podłodze. Pomarańcze sturlały się pod jego nogi, kiedy nacisnął gaz.

Musiał się wyciszyć. Zerknął w tylne lusterko. Nikt go nie śledził. Przyszli węszyć do kościoła. Gadali z księdzem Francisem, wypytywali o Jeffreysa. On był bezpieczny. O nim nic nie wiedzieli. Nawet ta dziennikarka pisała, że Danny’ego zamordował jakiś naśladowca Jeffreysa. Nikomu nie przyszło do głowy, że to Jeffreys kogoś naśladował. Zabił z zimną krwią, idealnie nadawał się na kozła ofiarnego.

Kilka przecznic od szkoły rodzice pędzili jak przerażone szczury, ciągnąc ze sobą swoje dzieci, tłocząc się na skrzyżowaniach. Podwozili je do samego krawężnika. Patrzyli, jak dzieci skaczą po schodach szkoły, nie spuszczali z nich oka aż do chwili, kiedy bezpiecznie znikały w środku. Do tej pory jakoś nie zauważali, że mają dzieci. Zostawiali je same na całe godziny, udając, że „klucz na sznurku” jest dobrym rozwiązaniem. Zostawiali je z ranami i siniakami, które, jeśli nic się nie zmieni, pozostaną im do końca życia. Teraz ci sami rodzice zaczynają się czegoś uczyć. Więc prawdę mówiąc, wyświadcza im bezcenną przysługę. Nikt nie dał tym ludziom tyle co on.

Wiatr przyniósł zapowiedź śniegu, ciął i uderzał marynarki i spódnice, które wkrótce trzeba będzie zamienić na cieplejszą odzież. Przypomniało mu to o kocu w bagażniku. Czy dalej jest na nim krew? Starał się przypomnieć to sobie, starał się myśleć, obserwując szczurzy wyścig na chodnikach i szczurzy tłum na skrzyżowaniach. Zatrzymał się przed znakiem stop. Czekał na pilnujących przejścia strażników. Strumień szczurów przeszedł na drugą stronę. Jeden rozpoznał go i pomachał. Uśmiechnął się i też pomachał.

Nie, przecież wyprał koc. Nie ma na nim krwi. Wybielacz robi cuda. Koc przyda się na zimne dni, kiedy się ochłodzi.

Wyjeżdżając z miasta, zauważył przelatujące stadko dzikich gęsi. Ustawiły się w klucz, w szyk, jak wojskowa formacja. Opuścił szybę i słuchał. Rześkie poranne powietrze przecinały piski i klangor. Tak, te nadęte chmury przyniosą śnieg, a nie deszcz. Czuł to w kościach.

Nie znosił zimna, nienawidził śniegu. Przypominał mu o zbyt wielu Bożych Narodzeniach, kiedy cichutko odwijał skromne prezenty, które mama w sekrecie przed ojczymem kładła pod choinką. Wstawał wcześnie w bożonarodzeniowy ranek, jak mu kazała, i sam odwijał paczki. Robił to tak cicho, żeby słyszeć, jak matka zajmuje ojczyma w sypialni, kilka kroków dalej.

Jego ojczym niczego nie podejrzewał, był wdzięczny za prezenty, które sam otrzymywał wcześnie rano. Gdyby się dowiedział, że również jego pasierb jest obdarowywany przez matkę, sprałby ich oboje za bezmyślnie trwonienie ciężko zarobionych pieniędzy. To właśnie od tamtych świąt, kiedy zostali pobici, kultywowali swoją sekretną tradycję.

Skręcił w Old Church Road i jechał wzdłuż rzeki. Brzeg płonął wspaniałymi czerwieniami, oranżami i żółciami. Śnieg to wszystko zniszczy. Pokryje żywe kolory całunem białej śmierci.

Był już niedaleko. Nagle przypomniał sobie o kartach z futbolistami. W szalonej panice macał dookoła, sprawdzając kieszenie jedną ręką, a drugą trzymając kierownicę. Samochód zjechał ostro na prawo. Koło wpadło w głęboką koleinę, zanim zdążył odzyskać panowanie nad wozem. Wreszcie wyczuł wybrzuszenie w tylnej kieszeni dżinsów.

Zjechał z drogi między drzewa wiśni. Sklepienie z gałęzi i liści ukryło samochód. Zebrał rozsypane zakupy, wcisnął je z powrotem do torby i wepchnął pod ramię. Otworzył bagażnik. Gruby wełniany koc był porządnie zwinięty i związany sznurem. Sięgnął po niego i przerzucił przez ramię. Zatrzasnął klapę bagażnika, a odgłos ten odbił się echem. Gdyby nie szepty zapowiadającego zimno wiatru w gałęziach, cisza byłaby doskonała. Wiatr unosił zapach rzeki, cudowną mieszankę szlamu, ryb i rozkładu. Przystanął, żeby popatrzeć na zmarszczki i fale wartkiego nurtu, który niósł ze sobą kawałki drewna i inne śmieci. Woda, niebezpieczna swą niszczycielską siłą, żyła. Żyła i zbawiała mocą uzdrawiania i oczyszczania.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: