– Mój Boże… – jęknęła gospodyni. – To nie do wiary, i Czy ktoś ucierpiał?
– Tego nie wiem. – Jednym haustem dopiła kawę, chociaż nie musiała już podnosić poziomu adrenaliny we krwi. Zaczęła się nerwowo rozglądać za swoimi kluczykami.
– Pamiętasz, jak coś podobnego wydarzyło się w Ludowici?
– Słabo – odparła, coraz bardziej zdenerwowana. Sześć lat wcześniej w sąsiednim okręgu aresztanci zdołali złapać patrolującego policjanta. Zastrzelili go z jego własnego pistoletu, zabrali klucze i uwolnili się. Oblężenie trwało trzy dni, zginęło lub zostało rannych aż piętnastu więźniów. Jak również czterech policjantów. Stąd też zaczęła szybko przypominać sobie tutejszych funkcjonariuszy, zachodząc w głowę, czy któryś mógł odnieść rany w czasie napadu.
Odruchowo sprawdziła wszystkie kieszenie, mimo żel była pewna, iż nie widziała od rana kluczy.
Znowu zadzwonił telefon.
– Gdzie moje… – zaczęła.
Nan bez słowa wskazała haczyk przy drzwiach w kształcie kaczego dzióbka. Kiedy rozległ się drugi sygnał, nieproszona podniosła aparat ze stołu i nie włączając go, zapytała:
– Co mam mu powiedzieć?
Lena zerwała kluczyki z haczyka i nie oglądając się, ruszyła do wyjścia, burknąwszy przez ramię:
– Że już wyszłam do pracy.
Kiedy dotarła swoją toyotą celicą do Main Street, zaskoczyło ją, że miasto wygląda jak wymarłe. Co prawda Heartsdale nie należało do tętniących życiem metropolii, niemniej nawet w poniedziałkowe ranki sporo osób kręciło się tu przed sklepami, a studenci przejeżdżali na rowerach. Skręciwszy na skrzyżowaniu, zaczęła się uważnie rozglądać w poszukiwaniu oznak życia. Nie świecił się neon z napisem OTWARTE w witrynie sklepu ze sprzętem gospodarstwa domowego, a na drzwiach sklepu odzieżowego wisiała kartka z odręcznym napisem ZAMKNIĘTE. Kilka metrów dalej przejazd blokowały dwa radiowozy z drogówki ustawione w poprzek ulicy, toteż wprowadziła wóz na wolne miejsce w zatoczce przed restauracją. Wysiadła, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że znalazła się w widmowym mieście. Dokoła panowała martwa cisza, powietrze wisiało nieruchomo jakby w oczekiwaniu na coś strasznego. Przechodząc przed witryną restauracji, kątem oka pochwyciła swoje odbicie w szybie. W środku krzesła ustawiono nogami do góry na stolikach, menu wypadło z plastikowej ramki przymocowanej na przyssawkach i leżało na parapecie. Nie było w tym nic niezwykłego, restaurację zamknięto już ponad rok temu.
W głębi ulicy dostrzegła dwa dalsze wozy patrolowe stojące przed pralnią Burgessa, czyli dokładnie na wprost komisariatu. Inne radiowozy stały na parkingu przed Przychodnią dla dzieci, natomiast trzy zaparkowano zderzak w zderzak przy krawężniku, blokując dostęp do posterunku. Wjazdu na teren college’u bronił wielki van z emblematem służb ochrony uczelni, ale ochroniarza, który powinien czuwać przy bramie, nie było nigdzie w zasięgu wzroku.
Przystanąwszy na chodniku, Lena popatrzyła wzdłuż Main Street, jakby spodziewała się ujrzeć toczone wiatrem kule suchych pędów szarłatu. Szyby w oknach pralni były mocno przyciemnione, nawet z niewielkiej odległości nie dało się przez nie zajrzeć do środka. Mimo to domyślała się, że właśnie tam Jeffrey zorganizował prowizoryczne centrum dowodzenia. Na tyłach aresztu ciągnął się tylko rozległy parking, zresztą, prawdopodobnie do tego czasu więźniowie zdążyli już zabarykadować drzwi od środka. Zatem pralnia na wprost komisariatu stanowiła jedyne sensowne miejsce, z którego można było kierować akcją.
– Cześć – odezwała się do pierwszego policjanta czuwającego przy wozach patrolowych, który stał do niej tyłem, zapatrzony w głąb ulicy.
Odwrócił się gwałtownie, kładąc dłoń na kaburze z bronią. Nieznośne napięcie biło od niego niczym dokuczliwy smród.
Pospiesznie wyciągnęła przed siebie obie ręce.
– Spokojnie. Jestem na służbie.
– Detektyw Adams? – zapytał policjant roztrzęsionym głosem.
Nie znała go, zresztą nawet gdyby było inaczej, i tali nie zdołałaby go w żaden sposób uspokoić. Twarz miał tak pobladłą, że aż popielatą, i gdyby nawet udało mu się wydobyć broń z kabury, prędzej postrzeliłby się w stopę, nim zdążył do kogoś wymierzyć.
– Co się dzieje? – zapytała.
Sięgnął do przełącznika mikrofonu krótkofalówki przymocowanego na ramieniu.
– Jest tu detektyw Adams.
Odpowiedź Franka nadeszła niemal natychmiast.
– Skieruj ją do tylnego wejścia.
– Proszę iść przez sklep z drobiazgami – powiedział gliniarz. – Drzwi prowadzące na zaplecze pralni są otwarte.
– Co się dzieje?
W milczeniu pokręcił głową. Grdyka zadrgała mu pod skórą na szyi, gdy nerwowo przełknął ślinę.
Lena skierowała się zgodnie ze wskazówkami do drzwi sklepu. Dzwonek zamocowany nad nimi w przerażającej ciszy zadźwięczał tak głośno, że omal nie zazgrzytała zębami ze strachu. Pospiesznie sięgnęła w górę, uciszyła go palcami i ruszyła w głąb sklepu. Pośrodku głównego przejścia między regałami stał do połowy zapełniony koszyk, jakby któryś klient zostawił go tam w pośpiechu. Ktoś z personelu zapewne mocował jaskrawozielony szyld reklamujący nową markę kremu do opalania i nie skończył, gdyż tablica wisiała ukośnie, zaczepiona tylko z jednej strony na cienkim drucie. Świeciły się wszystkie światła, w głębi sklepu jaśniał neon wskazujący drogę do regału z podręcznymi lekami, ale nie było żywej duszy, nawet tej zołzy ze skołtunionymi włosami ufarbowanymi na słomkowo, która wiecznie przesiadywała w kantorku na tyłach sklepu.
Drzwi na zaplecze otworzyły się z cichym szelestem, kiedy pchnęła je energicznie. Plastikowe pojemniki, poustawiane pod ścianami jeden na drugim aż do sufitu, starannie opisano: pasta do zębów, chusteczki higieniczne, czasopisma. Aż dziw, że żaden obibok z pobliskiego college’u jeszcze nie odkrył, iż drzwi niestrzeżonego magazynu są otwarte na oścież. Przez kilka miesięcy pracowała w ochronie wydziału politechnicznego i dobrze wiedziała z doświadczenia, że te łobuziaki znacznie więcej czasu niż na naukę poświęcają na obmyślanie sposobów okradania się nawzajem.
Kiedy wyszła przez drzwi dostawcze na podwórze, oślepiło ją jaskrawe słońce. Czuła kropelki potu ściekające po karku, nie wiedziała tylko, czy poci się bardziej z gorąca, czy ze zdenerwowania. Żwir zazgrzytał pod stopami, gdy energicznym krokiem skierowała się do tylnego wejścia pralni, przed którym stało na straży dwoje I funkcjonariuszy z patrolu miejskiego, w tym niska, ale raczej atrakcyjna kobieta, która z pewnością przeszłaby do sekcji śledczej, gdyby Lena nie zdecydowała się wrócić do służby. Towarzyszył jej zupełny żółtodziób, sprawiający wrażenie jeszcze bardziej przerażonego niż gliniarz z drogówki, który czuwał na ulicy.
Wyjęła portfel z odznaką i przedstawiła się, chociaż była pewna, że kobieta musi ją znać.
– Detektyw Adams.
– Hemming – rzuciła tamta krótko, groźnie opierając dłoń na kolbie pistoletu, i obrzuciła ją wyzywającym spojrzeniem, jakby nawet niezwykłe okoliczności nie powstrzymały jej przed demonstracyjnym okazaniem pogardy. Nie zadała sobie trudu, żeby przedstawić swego partnera.
– Co się dzieje? – zapytała Lena. Hemming wskazała kciukiem zaplecze pralni.
– Są tam.
Chłodne powietrze wewnątrz budynku bardzo szybko osuszyło Lenie kark. Przecisnęła się obok stojaków zawieszonych czystymi ubraniami do odbioru. Dominował tu odrażający smród chemikaliów, które tak drapały w gardle, że aż zaniosła się kaszlem, mijając stanowisko do krochmalenia. Wielkie przemysłowe prasowalnice wciąż były włączone, gdyż bił od nich żar jak z otwartego pieca. Starego Burgessa nie było nigdzie widać, i to, że zostawił swoje gospodarstwo w takim stanie, wydało się Lenie bardzo dziwne. Na własną rękę wyłączyła więc prasowalnicę, spoglądając na gromadkę mężczyzn, stojących pięć metrów dalej. Kiedy rozpoznała typowej stroje agentów GBI, Stanowego Biura Śledczego, czyli beżowe spodnie i granatowe koszule, aż zatrzymała się przy ostatniej prasowalnicy. Przyjechali wyjątkowo szybko. Nick Shelton, agent GBI na okręg Grant, stał wrócony do niej tyłem, lecz od razu rozpoznała go po kowbojskich butach i obciętych jak przy linijce włosach z tyłu głowy.
Rozejrzała się po sali, wypatrując znajomych twarzy. Pat Morris, śledczy, który dopiero niedawno awansował z sekcji patrolowej, siedział na wielkiej sklepowej lodówce i przyciskał do ucha worek z lodem. Płomieniście rude włosy miał pozlepiane potem i całą twarz zabryzganą drobnymi kropelkami krwi, które Molly, pielęgniarka z dziecięcej przychodni, zmywała wacikiem. Nie licząc jeszcze jednego umundurowanego gliniarza z patrolu miejskiego, pochylającego się nad składanym stolikiem turystycznym, Frank był w tym gronie jedynym znanym jej miejscowym policjantem.
– Lena! – zawołał, przywołując ją energicznymi ruchami ręki.
I on miał koszulę na piersi pokrytą smugami rozmazanej krwi, wyglądało jednak na to, że nie odniósł żadnych obrażeń. Za to wyglądał okropnie, aż trudno było uwierzyć, że nie tylko trzyma się jeszcze na nogach, ale w dodatku próbuje ustalić plan działania z Nickiem.
Obaj pochylali się nad stolikiem, na którym leżał duży, schematyczny plan komisariatu. Czerwone i czarne krzyżyki tworzyły dwa skupiska, jedno w kącie sali ogólnej przy ekspresie do kawy, a drugie w tylnej części, przy drzwiach prowadzących do nowego skrzydła. Przy każdym krzyżyku zostały zapisane inicjały. Szybko domyśliła się, że mniejsze i większe prostokąty pokrywające środkową część rysunku symbolizują biurka i szafki na akta. Jeśli można było wierzyć temu schematowi, sala ogólna posterunku musiała wyglądać jak po przejściu huraganu.
– Jezu… – syknęła, zachodząc w głowę, jakim cudem aresztantom udało się opanować cały komisariat.
Nick zrobił jej miejsce przy stole i dorysował jeszcze jeden prostokąt w miejscu, gdzie stała szafka na dokumenty pod oknem gabinetu Jeffreya.
– Właśnie mieliśmy zaczynać – rzekł. Postukał palcem w plan i zwrócił się do Pata: – I jak? Teraz lepiej, kolego?
Morris przytaknął ruchem głowy.
– W porządku. – Shelton rzucił marker na stół i dał znak Frankowi, żeby zaczynał.
– Zabójca i jego kumpel czekali na nas tutaj. – Wallace wskazał dwa punkty w lobby przy drzwiach frontowych. – Około dziewiątej na posterunek wszedł Matt. Z najbliższej odległości dostał dwie kule prosto w twarz.