– Kiedy wyszedłem od pani, omówiłem sprawę z komisarzem Hongiem z policji w Fujianie. Długo rozmawialiśmy. Wcześnie rano zadzwonił do mnie pomocnik, detektyw Yu. Wyjaśnił, że w jego hotelu jest tylko jeden telefon w recepcji i po jedenastej w nocy kierownik nocnej zmiany chowa go i idzie spać.
– Dlaczego chowa telefon?
– Cóż, na prowincji telefon jest rzadkim towarem. To nie Szanghaj.
– Czy ma pan już jakieś nowe informacje?
– Pytała pani o przyczyny opóźnienia w naszej procedurze przyznania paszportu. Wyjaśniłem to.
– A więc?
– Wen otrzymałaby paszport kilka tygodni temu, ale nie miała aktu małżeństwa. Żadnego prawnego dokumentu potwierdzającego jej związek z Fengiem. Zamieszkała z nim w 1971 roku. W tym czasie wszystkie urzędy państwowe były zamknięte.
– Dlaczego?
– Mao przykleił wielu członkom kadry etykietkę „popleczników kapitalistów". Liu Shaoqi, przewodniczącego Republiki Ludowej, wtrącono do więzienia bez procesu. Urzędy pozamykano. Jedyną władzą stały się tak zwane komitety rewolucyjne.
– Czytałam o rewolucji kulturalnej, ale akurat o tym nie wiedziałam.
– Dlatego nasi ludzie w wydziale paszportowym musieli przeszukać archiwum komuny. To trwało. Pewnie dlatego cały proces przebiegał tak powoli.
– Zapewne – powtórzyła, przechylając lekko głowę na bok. – A więc w Chinach każdy przepis jest ściśle wykonywany, nawet w przypadku spraw specjalnych?
– Przekazuję to, czego się dowiedziałem. Poza tym Wen wystąpiła z wnioskiem w połowie lutego, nie w styczniu.
– Feng powiedział nam, że złożyła dokumenty w styczniu, a dokładnie w połowie stycznia.
– Takie są moje informacje. Ale mimo wszystko muszę przyznać, że trwało to za długo. Być może w grę wchodził jeszcze jeden czynnik. Wen nie ma w Fujianie żadnych guanxi,czyli „powiązań". I chodzi nie tylko o ludzi, których się zna, ale i o ludzi, którzy mogą w razie potrzeby udzielić pomocy.
– Innymi słowy, są smarem, dzięki któremu kółka się kręcą.
– Powiedzmy. Prawdopodobnie, jak wszędzie na świecie, kółka biurokracji kręcą się powoli, jeśli nie przekupi się biurokratów. Po to właśnie są guanxi. Wen przez te wszystkie lata pozostała kimś obcym i dlatego nie miała żadnych powiązań.
Zaskoczyła ją szczerość Chena. Nie próbował przemilczeć sposobu, w jaki funkcjonował system. Nie pasowało to do wizerunku „szybko awansującego funkcjonariusza partii".
– Aha, jeszcze coś. Według jednej z sąsiadek po południu szóstego kwietnia pytał o Wen jakiś obcy człowiek.
– Jak pan myśli kto?
– Jego tożsamość trzeba ustalić, ale nie był to nikt miejscowy. A teraz, czy ma pani jakieś wiadomości od swoich, pani inspektor Rohn?
– Feng rzeczywiście dzwonił do Wen piątego kwietnia. Rozmowa jest obecnie tłumaczona i analizowana. Dam panu znać natychmiast, kiedy dowiem się czegoś więcej.
– Może znajduje się w niej wyjaśnienie, dlaczego Wen zniknęła. – Chen spojrzał na zegarek. – Proszę powiedzieć, jakie ma pani plany na dzisiejszy ranek.
– Niczego nie planuję.
– Jadła pani śniadanie?
– Nie, jeszcze nie.
– Doskonale. Bo mój plan przewiduje dobre śniadanie – oznajmił Chen. – Po długiej rozmowie z detektywem Yu nie zdążyłem jeszcze nic zjeść.
– Więc zejdźmy do restauracji – zaproponowała.
– Och nie, zabiorę panią gdzie indziej; autentyczny chiński smak, typowa szanghajska atmosfera. I tylko kilka minut stąd.
Szukała powodu, żeby odmówić, ale nie znalazła żadnego. Poza tym podczas przyjemnego śniadania łatwiej jej będzie poprosić o zgodę na uczestniczenie w dochodzeniu.
– Nieustannie mnie pan zadziwia, starszy inspektorze Chen. Policjant, poeta, tłumacz, a do tego jeszcze smakosz – powiedziała. – Przebiorę się.
Wzięła prysznic, włożyła białą letnią sukienkę i doprowadziła włosy do porządku – wszystko to trwało parę minut.
Zanim wyszli z pokoju, Chen podał jej telefon komórkowy.
– To dla pani wygody.
– Motorola!
– Wie pani, jak ją tu nazywają? – zapytał i wyjaśnił: – Wielki Brat. Wielka Siostra, jeżeli właścicielką jest kobieta. Symbol nowobogackich we współczesnych Chinach.
– Ciekawe nazwy.
– W literaturze kung-fu tak niekiedy określa się szefów gangów. Bogaczy nazywa się teraz panami Wielki Szmal, a Wielki Brat i Wielka Siostra niosą tę samą konotację. Ja też mam komórkę. Łatwiej nam się będzie ze sobą kontaktować.
– A więc jesteśmy Wielką Siostrą i Wielkim Bratem wybierającymi się na spacer po Szanghaju – powiedziała z uśmiechem.
Kiedy szli ulicą Nanjing, zauważyła, że samochody tkwią w gigantycznym korku. Piesi i rowerzyści wciskali się w najmniejsze luki między pojazdami. Kierowcy przez cały czas musieli wciskać hamulce.
– Nanjing przypomina długie centrum handlowe. Zarząd miasta wprowadził na niej ograniczenie ruchu. – Chen znowu mówił jak przewodnik. – W najbliższej przyszłości pewnie zostanie deptakiem.
Niecałe pięć minut później dotarli do skrzyżowania Nanjing i Syczuan. Rohn zobaczyła na rogu białą restaurację w zachodnim stylu. Za wysokimi oknami o szybach bursztynowego koloru kilka młodych osób popijało kawę.
– Kawiarnia Deda – wyjaśnił Chen. – Kawa jest świetna, ale my pójdziemy na uliczny bazar na tyłach.
Nad wejściem w wąską, zapuszczoną uliczkę Rohn zobaczyła napis „Rynek centralny". Poza rozmaitymi maleńkimi sklepikami z prowizorycznymi ladami lub stolikami na chodniku w zaułku znajdowały się małe bary i budki.
– Poprzednio to był bazar z tanimi i używanymi towarami, coś w rodzaju pchlego targu. – Chen nadal zasypywał towarzyszkę informacjami. – Przychodziło tu tak wielu ludzi, że pojawiły się miejsca, gdzie można coś zjeść: zawsze w pobliżu, tanie, ale o szczególnym klimacie.
Małe bary, stragany z jedzeniem i maleńkie restauracje przesycały powietrze niemal namacalną energią. Większość sprawiała wrażenie tanich, podrzędnych jadłodajni, całkowicie odmiennych od lokali w pobliżu hotelu Pokój. Przy krawężniku sprzedawca układał na zaimprowizowanym grillu pokrojoną w kostkę jagnięcinę, od czasu do czasu posypując ją szczyptą przypraw. Chudy zielarz odmierzał starożytne leki do szeregu kamionkowych garnków stojących na ogniu pod jedwabnym transparentem z napisem chińskimi znakami: „Leczniczy posiłek".
Właśnie tu pragnęła się znaleźć – na gwarnej, pełnej chaosu ulicy, opowiadającej prawdę o tym mieście. Żywe ryby, ośmiornice, żółwie wystawiono w drewnianych lub plastikowych miednicach. Węgorze, przepiórki i żabie udka smażyły się w skwierczących wokach. Większość tętniących życiem restauracji wypełniona była klientami.
W jednym z barów znaleźli wolny stolik. Chen podał Rohn menu. Spojrzała na dziwne nazwy dań i poddała się.
– Niech pan wybiera. Nigdy nie słyszałam o żadnej z tych potraw.
Chen zamówił więc porcję smażonych minibułeczek nadziewanych wieprzowiną, prawie przezroczyste pierożki z krewetkami, pałeczki sfermentowanego tofu, ryż z tysiącletnim jajkiem, marynowany biały kabaczek, soloną kaczkę i twaróg fasolowy Guilin z siekaną zieloną dymką. Wszystko w małych miseczkach.
– Prawdziwa uczta – powiedziała.
– Kosztuje mniej niż śniadanie kontynentalne w hotelu.
Najpierw spróbowała tofu, którego małe kawałki zatknięte były na bambusowych patyczkach niczym szisz-kebab. Mimo że ostre, już po kilku kęsach poczuła, że smak jej odpowiada.
– Posiłek zawsze był ważną częścią chińskiej kultury – wymamrotał Chen, jedząc z apetytem. – Konfucjusz powiedział: „Radość z jedzenia i seksu leży w ludzkiej naturze".
– Zgadza się! – Nigdy nie trafiła na ten cytat. Ale chyba go nie wymyślił? Wydało jej się, że słyszy w głosie Chena lekkie rozbawienie.
Wkrótce zaczęła dostrzegać zdziwione spojrzenia innych klientów – Amerykanka delektująca się zwyczajnym jedzeniem w towarzystwie Chińczyka. Pulchny mężczyzna z olbrzymią kulą ryżu w dłoni pozdrowił ją nawet, mijając ich stolik.
– A teraz mam do pana parę pytań, starszy inspektorze Chen. Myśli pan, że Wen wyszła za mąż za Fenga, chłopa, bo tak bardzo wierzyła w Mao?