– Antwerpska robota – Szarlej okiem znawcy otaksował wysuszoną paskudę. – Sam kiedyś opędzlowałem kilka podobnych. Szły jak woda. We Wrocławiu, w aptece "Pod Złotym Jabłkiem", jedna wisi do tej pory.
Benesz Kejval spojrzał na niego ciekawie. Jako jedyny z czarowników "Archanioła" nie był pracownikiem uniwersyteckim. Nie studiował nawet. Aptekę zwyczajnie odziedziczył. Był jednak niezrównanym farmaceutą i mistrzem w sporządzaniu leków – czarodziejskich i zwykłych. Jego specjalnością był afrodyzjak ze sproszkowanych bedłek, orzeszków piniowych, kolendry i pieprzu. Żartowano, iż po zażyciu tego specyfiku nawet nieboszczyk zrywał się z mar i w podskokach pędził do burdelu. – Idźcie, panowie, do dolnej izby. Tam są wszyscy. Czekają na was. – A ty, Beneszu? Nie idziesz?
– Chciałbym – westchnął aptekarz – ale muszę stać za kontuarem. Ludzie przychodzą bez przerwy. Źle wróżę temu światu, jeśli tylu na nim chorych, zbolałych i zdanych na leki.
– A może – uśmiechnął się Szarlej – to tylko hipochondria?
– Wtedy wróżę temu światu jeszcze gorzej. Pospieszajcie, panowie. Aha, Reynevan! Uważaj na księgi. – Będę uważał.
Z apteki wychodziło się na podwórze. Zielona od mchu studnia przesycała powietrze niezdrową wilgocią, dzielnie sekundował jej w tym ocieniający mur koślawy krzak czarnego bzu, wyrastający, rzekłbyś, nie z ziemi, lecz z kupy zbutwiałych liści. Krzak skutecznie maskował małe drzwi. Ościeżnica była w całości niemal zasnuta pajęczynami. Grubo i gęsto. Było oczywistym, iż od lat przez te drzwi nikt nie przechodził.
– Iluzja – wyjaśnił spokojnie doktor Svatopluk, zagłębiając rękę w kokonie pajęczyn. – Magia iluzoryczna. Prosta zresztą. Szkolna wręcz. Pchnięte drzwi otworzyły się do wewnątrz – razem z iluzorycznymi pajęczynami, wyglądającymi po otwarciu jak wycięty nożem kawał grubego wojłoku. Za drzwiami były kręcone schody, prowadzące w górę. Schody były strome i tak ciasne, że wchodzący nijak nie mogli uniknąć upaprania sobie ramion tynkiem ze ścian. Po kilku minutach sapania stawało się przed kolejnymi drzwiami. Tych nikomu już nie chciało się maskować. Za drzwiami była biblioteka. Pełna ksiąg. Oprócz ksiąg, zwojów, papirusów i kilku różnych dziwnych eksponatów nie było tam nic. Na nic więcej nie starczyło miejsca.
Sterty inkunabułów leżały po prostu wszędzie, nie można było kroku zrobić, by nie potknąć się o coś takiego jak Summarium philosophicum Nicolasa Flamela, Kitab alMansuri Razesa, De expositione specierum Morienusa czy De imagine mundi Gerwazego z Tilbury. Przy każdym nieuważnym kroku boleśnie ranił kostkę okuty róg oprawy dzieła tej miary co Semita recta Alberta Wielkiego Perspectwa Witelona czy Illustria miracula Cezarego z Heisterbachu. Starczyło niebacznie potrącić regał, a na głowę spadała w tumanie kurzu Philosophia de arte occulta Artefiusza, De universo Wilhelma z Owernii lub Opus de natura rerum Tomasza z Cantimprs. W całym tym bajzlu można było niechcący wpaść na coś lub przypadkiem dotknąć czegoś, czego nie zalecało się dotykać bez zachowania nadzwyczajnej ostrożności Zdarzało się bowiem, że grymuary, traktaty o magii i spisy zaklęć rzucały czary same i samoistnie – wystarczyło niebacznie ruszyć, stuknąć, puknąć – i nieszczęście gotowe. Szczególnie niebezpieczny był pod tym względem Grand Grimoire, wielce groźnymi potrafiły okazać się też Aldaraia i Lemegeton. Już za drugą wizytą "Pod Archaniołem" Reynevan miał pecha strącić z zawalonego księgami i zwojami stołu grube tomiszcze, którym był ni mniej, ni więcej Liber de Nyarlathotep. W tej samej chwili, gdy starożytny i lepki od tłustego kurzu inkunabuł rymnął o podłogę, ściany zadrżały i eksplodowały cztery z sześciu stojących na szafie słojów z homunkulusami. Jeden homunkulus zamienił się w bezpiórego ptaka, drugi w coś w rodzaju ośmiornicy, trzeci w szkarłatnego i agresywnego skorpiona, a czwarty w zminiaturyzowanego papieża w szatach pontyfikalnych. Zanim ktokolwiek zdołał cokolwiek przedsięwziąć, wszystkie cztery rozpłynęły się w zieloną i obrzydliwie cuchnącą maź, przy czym karłowaty papież zdążył jeszcze wyskrzeczeć: JBeati immaculati, Cthulhu fhtagn!" Było od cholery sprzątania. Incydent większość archanielskich czarodziejów rozbawił, kilku jednak poczuciem humoru nie grzeszyło i Reynevan nie zyskał, mówiąc oględnie, zanadto w ich oczach. Ale tylko jeden z magików długo jeszcze po zdarzeniu patrzył na niego wilkiem i mocno dawał mu odczuć, czym jest antypatia. Tym ostatnim był, jak łatwo się domyślić, bibliotekarz i opiekun księgozbioru. – Witaj, Szczepanie.
Szczepan z Drahotusz, opiekun księgozbioru, uniósł głowę znad bogato iluminowanych stronic Archidoxo magicum Apoloniusza z Tiany. – Witaj, Reynevan – uśmiechnął się. – Miło cię znowu widzieć. Dawnoś nie zachodził. Kosztowało Reynevana sporo zabiegów, by po bibliotecznej gafie uzdrowić stosunki ze Szczepanem z Drahotusz. Ale dokonał tego, i to z efektem przewyższającym oczekiwania. – To zaś – bibliotekarz podrapał się w nos palcami brudnymi od kurzu – snadnie pan Szarlej, o którym tyle słyszałem? Powitać, powitać. Pochodzący ze starej morawskiej szlachty Szczepan z Drahotusz był zakonnikiem, augustianinem i – oczywiście – czarnoksiężnikiem. Z magami kongregacji "Archanioła" znał się z dawien dawna, z uniwersytetu, ale na stałe przeniósł się do aptecznej kryjówki w roku 1420, po tym, jak jego hradczański klasztor uległ splądrowaniu i spaleniu. W odróżnieniu od reszty magików, apteki a raczej biblioteki – nie opuszczał prawie nigdy, na mieście nie bywał. Był chodzącym bibliotecznym katalogiem, wiedział o każdej księdze i każdą potrafił szybko zlokalizować – w warunkach panującego w pomieszczeniu chaosu była to umiejętność po prostu nieoszacowana. Reynevan bardzo sobie chwalił przyjaźń z Morawianinem i spędzał w bibliotece długie godziny. Zainteresowany był ziołolecznictwem i farmaceutyką, a księgozbiór "Archanioła" był pod tym względem prawdziwą kopalnią wiedzy. Oprócz zielników, lekospisów i farmakopej klasycznych i znanych, jak te Dioskuridesa, Strabona, Avicenny, Hildegardy z Bingen czy Mikołaja Przełożonego, biblioteka kryła prawdziwe skarby. Była tam Kitab Sirr alAsar Gebera, była Sefer HaMirkahot Szabbetaia Donnolo, były nieznane dzieła Majmonidesa, Haliego, Apulejusza, Herrady z Landsbergu – jak też i inne antidotaria, dispensatoria i ricettaria, jakich Reynevan nigdy dotąd nie widział i o jakich nigdy nie słyszał. I wątpił, by o nich słyszano na uniwersytetach. – Dobra – Szczepan z Drahotusz zamknął księgę i wstał. – Idziemy do dolnej izby. Trafimy bodaj w sam czas, bo pewnie niedługo będzie koniec. Swoją drogą dość to ekstrawaganckie, zaczynać konjurację nie o północy, jak każdy normalny i szanujący się czarodziej, lecz o pierwszej godzinie dnia, ale cóż… Nie mnie krytykować poczynania kogoś takiego jak ualde uenerandus et eximius Wincenty Reffin Axleben z Salzburga, żyjąca legenda, chodząca sława i mistrz nad mistrze. Ha, jestem prawdziwie ciekaw, jak mistrzowi nad mistrze powiedzie się z Samsonem… – Przybył wczoraj?
– Wczoraj na odwieczerz. Zjadł, wypił, zaciekawił się, w czym nam pomóc mógłby. No to przedstawiliśmy mu Samsona. Yenerandus zerwał się i chciał wychodzić, przekonany, że z niego kpimy. Samson zastosował tę samą sztuczkę, której użył wobec nas w zeszłym roku: pozdrowił go po łacinie, a powtórzył w koine i po aramejsku. Trzeba było widzieć minę czcigodnego mistrza Wincentego! Ale to podziałało, podobnie jak ongi w naszym przypadku. Czcigodny Wincenty Reffin spojrzał na Samsona ciekawiej i łaskawiej, ba, uśmiechnął się nawet, na tyle, na ile pozwalały mu mięśnie twarzy, permanentnie zastygłe w grymasie tyleż posępnym, co aroganckim. Potem zamknęli się obaj w occultum… – Tylko we dwu?
– Mistrz nad mistrze – uśmiechnął się Morawianin jest ekstrawagancki także pod tym względem. Przedkłada dyskrecję. Nawet jeśli ociera się to o duży nietakt, by nie rzec insult. Stary znachor jest tu, zaraza, gościem. Mnie to nie przeszkadza, mam to gdzieś, Bezdiechovsky jest ponad takie rzeczy, ale Fraundinst, Teggendorf, Telesma… Mówiąc oględnie, są wściekli. I serdecznie życzą Axlebenowi porażki. Życzenie to spełni się, moim zdaniem. – Hę?