– Zaszczyceniśmy. A ów?

– Ów – odrzekł z właściwą sobie niefrasobliwością Szarlej – to ów. Nie przeszkodzi, nie zawadzi. Ów pracuje w drewnie.

Faktycznie, Samson Miodek przybrał minę głupka, siadł pod ścianą i wziął się za struganie kołka. – Jeśli już wszczęliśmy prezentacje – Szarlej usiadł to bądź i ty łaskaw, Berengarze… Trójka zza stołu ukłoniła się. Ryżemu grubasowi towarzyszył dumnie wyglądający panek, jak na husytę odziany dość bogato i kolorowo, oraz niski, chudogęby i śniady typ wyglądający na Węgra. – Amadej Bata – przedstawił się grubas.

– A jam jest rycerz Manfred von Salm – oświadczył kolorowy panek, a przesadna pycha, z jaką to wyrzekł, zdradzała, że taki był z niego rycerz, jak z koziej dupy trąba, od chrztu miał zapewne Zdeniek, zaś koło żadnego z von Salmów nigdy nie siedział ani nawet nie stał. – Istvan Szeczy – potwierdził pozór Madziar. – Napijecie się? Ostrzegam, że w tym zbójeckim bordelu żejdlik wina kosztuje trzy grosze, a pół pinty piwa pięć pieniędzy. – Ale wino jest dobre – Tauler łyknął z kubka. – Jak na zbójecki bordel i szulernię. Jeśli my już przy tym, to która z wymienionych rozrywek sprowadza was do Huncledera? – W zasadzie żadna – Szarlej skinął na dziewkę z dzbanem, gdy podeszła, otaksował ją wzrokiem. – Co nie znaczy, że którejś nie zakosztujemy. Występ, przykładowo, dziś będzie? Żywy obraz? – Jasne – uśmiechnął się Tauler. – Jasne, że będzie. Ja tu głównie z tego powodu. Nie będę nawet grał. Ze strachu, że mnie oskubią i z tego florena, co go trzeba dać za widowisko. – Ci inni – demeryt wskazał ruchem głowy – kto będą?

– Ten przy szynkwasie – Amadej Bata strząsnął piwną pianę z wąsów – ten z Kielichem na piersi to Habart Mol z Modrzelic, setnik od Rohacza. Brodacz, co patrzy na księdza, to jego kamrat, przyjechali razem. Z Hunclederem przy stole siedzą jego szulerzy, imię pamiętam tylko jednego, tego łysielca, wołają go Jerzabek… – Nuże, szanowni! – zawołał od stołu Huncleder, energicznie i ochoczo zacierając dłonie. – Do stołu, do stołu, do gry! Fortuna czeka! Manfred von Salm siadł za stół jako pierwszy, za jego przykładem podążył Szarlej, zaszurali odsuwanymi zydlami Istvan Szeczy i Amadej Bata. Dosiadł się ozdobiony kielichem setnik od Rohacza, oderwał się od szynkwasu jego wyglądający na kaznodzieję kamrat. Reynevan, pomny przestrogi Szarleja, został. Berengar Tauler również nie ruszył się zza stołu, skinieniem przyzwał najbliższą dziewczynę z dzbanem. Ta była ruda i piegowata, piegi pokrywały nawet jej odsłonięte przedramiona. W porównaniu z innymi oczy miała nieco mniej podkrążone, ale twarz jakąś dziwnie stężałą. – W co zagramy? – spytał zebranych za stołem Huncleder, zręcznie tasując karty. – W pikietę? W ronfę? W trentuno? W menorettot Do dyspozycji, do dyspozycji, co tylko chcecie, może być cricca, może być bassetta… Może być i trappola, może być buffa aragiato, a może wolicie ganapiórde? Znam wszystkie genera ludorum fortunae! Na każdą przystanę. Klient nasz pan. Wybierajcie. – Za dużo nas do kart – ocenił Bata. – A niechaj wszyscy się zabawią. Proponuję kości. Przynajmniej na początek. – W kości? W szlachetne tesserae? Klient nasz pan. Jam do każdej gry gotów… – Zwłaszcza – rzekł bez humoru Istvan Szeczy – do gry w te kości, co je właśnie w łapie obracasz. Nie miej nas za frajerów, przyjacielu. Huncleder zaśmiał się nieszczerze, kości, którymi się bawił, charakterystycznie żółte, wrzucił do kubka, potrząsnął. Dłonie miał małe, krępe, palce krótkie i gruzłowate. Dłonie te były absolutnym przeciwieństwem tego, co kojarzyło się z dłońmi szulera i kostery. Ale w działaniu, co tu gadać, sprawdzały się – były zwinne jak wiewiórki. Wyrzucone zręcznym ruchem z kubka żółte kości potoczyły się krótko, obie padły szóstkami do góry. Nadal krzywiąc twarz w udającym uśmiech grymasie Huncleder zebrał kości, robiąc to jednym błyskawicznym ruchem, jakby łapiąc muchy z blatu. Potrząsnął kubkiem w gwałtownym acozzamento, rzucił znowu. Wypadły dwie szóstki. Jerzabek zarechotał. Setnik od Rohacza zaklął. Szybkie zebranie kości, acozzamento, rzut. I znowu podwójna sexta stantia, dwakroć po sex puncti. Rzut. Dwa razy sześć oczek. Rzut. To samo Rzut. Setnik zaklął znowu. – To był – uśmiechnął się Huncleder ospowatym półgębkiem – tylko żarcik. Taki mały żarcik tylko. – W samej rzeczy – Szarlej zrewanżował się uśmiechem. – Mały, ale gustowny. I ucieszny. Raz w Norymberdze byłem świadkiem, jak za taki sam żarcik przy grze na pieniądze połamano kosterze obie ręce. Na kamiennym progu, za pomocą kowalskiego młota. Uśmialiśmy się, powiadam wam, do rozpuku. Oczy Fridusza Huncledera rozbłysły nieładnie. Ale opanował się, znowu przywołał uśmieszek na dziobatą twarz. – Żart – powtórzył – to żart, żartem ma ostać. Do gry insze kości weźmiemy. Te odkładam… – Ale nie do kieszeni, na stu czartów – warknął Manfred von Salm. – Na stół je kładź. Jako materiał poglądowy. Te inne będziemy od czasu do czasu porównywać. – Wedle woli, wedle woli – szuler uniósł ręce na znak, że zgadza się na wszystko, wszystko akceptuje i że klient jego pan. – Jaka gra wam leży? Pięćdziesiąt sześć? Szóstki i siódemki? – Może – zaproponował Szarlej – Gliickhaus?

– Niechaj będzie Gliickhaus. Rusz się, Jerzabek! Jerzabek przetarł deski stołu rękawem, wykreślił na nich kredą podzielony na jedenaście pól prostokąt.

– Gotowe – zatarł dłonie Huncleder. – Można obstawiać… A ty, bracie Berengarze? Nie zaszczycisz nas? Żal, żal… – Mało szczeryś w żalu, bracie – Berengar Tauler postarał się o to, by "brat" zabrzmiał zupełnie nie po bratersku. – Nie możesz wszak nie pamiętać, żeś w zeszłą sobotę oskubał mnie jak gęś na święty Marcin. Z braku kapitału posiedzę, poczekam na żywe obrazy, zabawię się kubkiem. I może dyskursem, jako że pan Reinmar, też, widzę, do kości się nie kwapi. – Wasza wola – wzruszył ramionami Huncleder. – Dla nas zaś, panowie, plan taki: wpierw kośćmi się zabawim. Potem, gdy się mniej nas zrobi, zagramy pikietę lub inszy ludus cartularum. W trakcie zaś będzie widowisko. Część, znaczy, artystyczna. A ninie nuże, panowie! Gluckhaus! Prosim obstawiać pola. Fortuno, przybywaj! Przez czas jakiś od stołu dobiegały głównie klątwy, brzęk rzucanych na pola monet, grzechot acozzamento i odgłos kości, turlających się po blacie. – Jak znam życie – Berengar Tauler łyknął z kubka Amadej zgra się w trzy pacierze i wróci tu. Jeśli więc masz mi co rzec pod dyskrecją, to zaraz. – A dlaczego przypuszczasz, że mam?

– Intuicja.

– Ha. Dobrze więc. Zamek Troski, na Pogórzu Jiczińskim, w pobliżu Turnova… – Wiem, gdzie jest zamek Troski.

– Bywałeś na nim? Znasz dobrze?

– Bywałem wielokrotnie, znam świetnie. O co chodzi?

– Chcemy się tam dostać. Berengar Tauler łyknął z kubka.

– W celu? – spytał pozornie obojętnie.

– Ot tak sobie, dla śmiechu – odrzekł podobnie obojętnie Reynevan. – Taka nasza fantazja i ulubiona rozrywka: dostawać się na katolickie zamki. – Rozumiem i więcej pytań nie mam. A więc Szarlej delikatnie przypomina o długu, jaki mam wobec niego. W taki sposób mam wyrównać rachunek? Dobrze więc, pomyślimy. – To znaczy, że tak, czy to znaczy, że nie?

– To znaczy, że pomyślimy. Hej, Marketka! Wina, jeśli łaska! Nalała mu ta ruda, piegowata, o martwej twarzy i pustych oczach. Te niedostatki urody z nadwyżką rekompensowała jednak figura. Gdy dziewczyna odchodziła od stołu, Reynevan nie mógł się powstrzymać, by nie patrzeć na jej talię i biodra, falujące w lekkim tanecznym kroku iście hipnotycznie.

– Widzę – zauważył z uśmiechem Tauler – że wabi twe oko nasza Marketka. Nasz żywy obraz. Nasza adamitka. – Adamitka?

– Ty nic nie wiesz, znaczy. Szarlej nie mówił? A możeś w ogóle nie słyszał o adamitach?

– To i owo obiło mi się o uszy. Ale jestem Ślązakiem, w Czechach wszystkiego od dwóch lat… – Zamów sobie coś do picia. I usiądź wygodniej.

– Przewrót czeski – zaczął Berengar Tauler, gdy Reynevana już obsłużono – gdy stał się, wydobył z mroku i utuczył całkiem sporą grupę dziwaków i szaleńców. W 1419 przetoczyła się przez kraj fala histerii religijnej, wariactwa i mistycyzmu. Wszędzie krążyli nawiedzeni prorocy, strasząc końcem świata. Ludzie rzucali wszystko i kupami szli na góry, gdzie czekali na powtórne przyjście Chrystusa. Na tym wszystkim znalazły pożywkę stare, zapomniane sekty. Wyleźli z ciemnych kątów różni pojebani chiliaści, adwentyści, nikoalici, paternianie, spirytuałowie, waldensi, begardzi, zaraza wie, kto jeszcze, nie szło tego zliczyć… Przy stole wszczęła się ostra dyskusja, używano różnych słów, w tym brzydkich. Najgłośniej pomstował Manfred von Salm. – No i zaczęły się – podjął Tauler – kazania, proroctwa, wieszczby, wróżby i apokalipsy. A to, że nadchodzi Trzeci Wiek, a zanim nadejdzie, stary świat musi zginąć w ogniu. A potem Chrystus powróci w chwale, nastanie Królestwo Boże, zmartwychwstaną święci, źli nieodwołalnie pójdą na wieczne potępienie, a dobrzy żyć będą w rajskim szczęściu. Wszystko będzie wspólne, zniknie wszelka własność. Nie będzie już bogatych i biednych, nie będzie nędzy i ucisku. Zapanuje na ziemi stan powszechnej doskonałości, szczęścia i pokoju. Nie będzie żadnych nieszczęść, wojen ani prześladowań. Nie będzie takiego, kto by na innego napadał lub zwodził go do grzechu. Ani pożądał jego żony. Bo żony też będą we wspólnym użytkowaniu. – Ale cóż, końca świata, jak wiemy, nie było, Chrystus na ziemię nie zstąpił, ludzie otrzeźwieli, chiliazm i adwentyzm zaczęły tracić wyznawców. Marzenia o równości rozwiały się, podobnie jak mrzonki o likwidacji wszelkiej władzy i wszelkiego przymusu. Rewolucyjny Tabor odrestaurował oto struktury państwowe i już jesienią roku 1420 jął ściągać daniny i podatki. Ma się rozumieć pod przymusem. Odbudowane zostały również, a jakże, struktury władzy kościelnej, taboryckie, ale jednak struktury. Stojący na czele tych struktur husycki biskup Mikulasz z Pelhrzymova ogłosił z ambon kanon prawdziwej wiary, a tych, którzy kanonu nie respektowali, okrzyknął odstępcami i heretykami. I oto husyci, najwięksi kacerze Europy, znaleźli własnych kacerzy, własnych dysydentów. Pikartów. – Nazwa – wtrącił Reynevan – pochodziła, zdaje się, od przekręconych begardów? – Tak chcą niektórzy – kiwnął głową Tauler. – Ale prawdopodobniejsze, że to poszło od Pikardii, od waldensów, którzy stamtąd właśnie przywędrowali w roku 1418, znajdując w Czechach azyl i niesamowicie wielu zwolenników. Ruch mocno urósł w siłę i wyznawców, na których czele stanął Morawianin Marcinek Huska, z racji wygadania nazywany Loquisem. Powiedzieć o nich, że byli radykalni, to cholernie mało. Nawoływali do burzenia świątyń, prawdziwy Boży kościół, twierdzili, to kościół pielgrzymujący. Całkowicie odrzucali eucharystię. Odmawiali znaczenia wszelkim przedmiotom kultu, niszczyli każdą monstrancję i każdą hostię, jaka wpadła im w łapy. Bogiem, głosili, jest wszystko, co istnieje, ergo, człowiek też jest Bogiem. Komunii, twierdzili, może udzielić każdy, a można ją przyjmować pod każdą postacią. Tym twierdzeniem szczególnie dokuczyli kalikstynom. Jak to, wrzasnęli owi, to mistrz Hus dał się spalić, my zaś przelewamy krew za komunię sub utrague specie, w chlebie i winie, a tu jakiś Marcinek Loquis udziela jej pod postacią kaszy, grochu i zsiadłego mleka? Samson w swoim kącie strugał pilnie, po ostrzu jego kozika wspinały się piękne, zakręcone wióry. – W lutym roku 1421 miano sekciarzy dość. Wypędzono ich z Taboru, kazano iść precz. Górę porzuciło jakichś czterystu pikartów, którzy założyli własny warowny obóz w pobliskich Przybienicach… – O czym gadacie? – zaciekawił się Amadej Bata, wracając od stołu gry z przesadnie wesołą miną człeka, którego ograno., – O pikartach.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: