Ale ból narastał. Pewnego dnia lekarz powiedział, że jego stawy są w bardzo złym stanie i wykluczają dalszą karierę. A tymczasem Steven odnosił pierwsze sukcesy.

Od tej pory w rodzinie Riggsów coś się zmieniło. David zrezygnował z zawodowstwa – nikt nie potrzebował chorych zawodników – i poszedł do college’u. Nigdy więcej nie zagrał w baseball. Zostawił to Stevenowi, który dostał nawet stypendium, ale nikt mu nie zaproponował gry w zawodowych drużynach. Rzucał dobrze, ale nie tak jak David – i wszyscy o tym wiedzieli.

Teraz Steven pracował jako zastępca trenera w Ureiass Amherst, był żonaty i miał dwoje pięknych dzieci. A skoro David nie mógł zostać baseballistą, by zadowolić ojca, wybrał karierę agenta federalnego. Postanowił, że będzie łapał morderców, tak jak w kinie. Kiedy przydzielono go do wydziału w Bostonie, wyobrażał sobie, że pokona całą bostońską mafię. Będzie pracował w przebraniu, zdemaskuje wielkie rodziny i przyszpili głównego mafioso.

Rok po skończeniu akademii pewien kręgarz rozpoznał u niego zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa. „Problemy z plecami” nie miały nigdy ustąpić.

FBI przydzieliło go do sekcji, w której największym niebezpieczeństwem było zrzucenie sobie na nogę szuflady z aktami. Co roku otrzymywał pochwały za „pracę analityczną” – był to eufemizm, oznaczający umiejętność szybkiego czytania ton bzdur. I przez cały ten czas patrzył, jak koledzy z klasy ścigają handlarzy narkotyków i terrorystów. A także awansują.

Plecy prawie przestały go boleć. Czy to znaczy, że będzie mógł zasnąć? Dochodzi piąta rano. Steven ma dziś mecz. Trzeba by pojechać i zobaczyć. Ojciec pewnie tam będzie.

Ale raczej pójdzie do pracy. Sprzątanie w domu Stokesów jeszcze trwa, a on potrzebuje jakiegoś pretekstu, by tam wejść. Może dowie się czegoś więcej o doktorze Harperze Stokesie i dziwnych oskarżeniach Diggera.

Wszedł do domu, gdy na niebie pojawiały się pierwsze promienie słońca. Na ścianie pokoju wisiały tylko dwie fotografie. Park Fenway w nocy i Joe „Shoeless” Jackson. Trudno to nazwać domową atmosferą.

Zrzucił buty, nie zapalając nawet światła, i ostrożnie osunął się na łóżko. Zostały mu dwie godziny snu. Musiał się przespać.

Ale zamiast zamknąć oczy, spojrzał na zdjęcie Jacksona.

– Powiedz, że życie nie jest sprawiedliwe – wymamrotał. – I powiedz, że tak jest dobrze, do cholery, tak jest dobrze.

„Shoeless” Jackson milczał. Po chwili David przewrócił się na bok i udał, że zasypia.

5

O czwartej rano Melanie obudziła się gwałtownie, bliska krzyku. Przed oczami miała koszmarne płonące wizje. Goniła ją mała Meagan Stokes z zakrwawioną głową. Mała Meagan Stokes, zawodząca: „Russell Lee Holmes, Russell Lee Holmes, to ty jesteś jego bachorem!!!”

Dźwignęła się do pozycji siedzącej. Oddychała z trudem, ręce jej się trzęsły. Czuła smak krwi. W końcu zdała sobie sprawę, że instynktownie dławiąc krzyk przygryzła sobie język.

Potarła mokry od potu policzek, wciągnęła haust powietrza. Jeszcze chwila i zdołała wstać. Z dołu dobiegało tykanie starego zegara. Poza tym w dwupiętrowym domu panowała zupełna cisza.

Szybkim krokiem ruszyła do drzwi. Zeszła na dół, pchana impulsem, którego na razie nie chciała analizować.

Salon był pusty, meble wróciły na swoje miejsce, a przez okna wpadał łagodny blask gazowych latarni.

Zbliżyła się do kominka. Czuła się samotna.

Od czasu zerwania z Williamem takie noce nie zdarzały się jej zbyt często. Prawie nigdy nie snuła się w ciemnościach po domu, szukając czegoś, czego nie potrafiła określić.

Aż do jego oświadczyn nie myślała o własnej rodzinie. Zajmowała się rodzicami, miała brata, o którego musiała się martwić. Była zbyt zajęta. Ale nagle William poprosił ją o rękę – właściwie nie wiedziała, dlaczego. I zgodziła się. Też nie wiedziała, dlaczego. Może dlatego, że nawiedziła ją wizja, w której niczym Kopciuszek żyła długo i szczęśliwie ze swoim księciem. Ta wizja ją urzekła.

Rzeczywistość szybko dała o sobie znać.

Melanie nie tęskniła za Williamem, ale nie mogła zapomnieć o tamtych marzeniach.

Zatrzymała się przed kominkiem. Jej spojrzenie odruchowo powędrowało ku wielkiemu olejnemu portretowi małej Meagan Stokes.

„Po pierwsze czas. Znalazłaś się akurat tej nocy, gdy Russell Lee przeniósł się na tamten świat. Potem miejsce. Ktoś cię zostawił akurat w szpitalu Harpera, no i tak się złożyło, że on nie pojechał na egzekucję. I wreszcie ty. Mała dziewczynka. W przyzwoitych ciuchach, w dobrym stanie i nikt się o ciebie nie upomniał? Po tylu latach ani słowa od ludzi, którzy przez dziewięć lat się tobą zajmowali, kupowali ci ubranka, karmili cię, dali ci dach nad głową i nawet dostarczyli do szpitala, żebyś na pewno trafiła w dobre ręce? No i ta twoja amnezja. Zdrowa dziewczynka, która nie pamięta absolutnie niczego? Skąd pochodzi, jak się nazywa, po prostu pustka? A po dwudziestu latach dalej niczego nie pamiętasz”.

– Nie – szepnęła do Meagan. – Nie pamiętam. Naprawdę.

Ale nie była już taka pewna. Te powracające czarne otchłanie, głos małej dziewczynki… Ile to już razy? Usiłowała udawać, że wszystko w porządku, że jej pamięć nie zaczyna się otwierać, że nie podsuwa jej rzeczy, o których nie chciała wiedzieć.

Miała, swoją rodzinę. Nie chciała słuchać o mordercy, o prawdziwych rodzicach i pierwszych dziewięciu latach życia. To wszystko nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, że porzucono ją w szpitalu, pozbawioną nawet własnego imienia, a Stokesowie pojawili się na czas i ją uratowali.

Boże drogi, bez nich byłaby nikim. Niczym.

Dwadzieścia lat temu była dziewczynką, która obudziła się w pustym szpitalnym pokoju. Ściany białe jak śnieg. Okropne igły i przewody. Dziwne, straszne twarze obcych ludzi.

Wszyscy zapewniali, że nic się jej nie stanie. Mówili, że jej rodzice zaraz przyjdą i wszystko będzie dobrze. Karmili ją, opiekowali się nią. Wierzyli, że jest ktoś, kto ją kocha.

Minęło parę dni. Parę dni na oddziale dziecięcym, dni pełne płaczu dzieci i głosów pocieszających je rodziców. A ona przewracała się niespokojnie w białym szpitalnym łóżku i patrzyła na białe ściany, rozpaczliwie usiłując wyobrazić sobie mamusię, która lada chwila nadejdzie, żeby ją utulić.

Zainteresowała się nią opieka społeczna. Przeniesiono ją do pobliskiego domu dziecka. Nikt już nie mówił o szybkim powrocie do kochających rodziców. Zaczęto wspominać o znalezieniu dla niej rodziny zastępczej. A może ktoś ją adoptuje? Co innego, gdyby to było niemowlę, powiedział ktoś, ale tak…

Noc za nocą, samotna w brzydkim pokoju, uświadamiała sobie, że nikt po nią nie przyjdzie. Nikt nie zabierze jej do domu. Nikt nie da jej imienia.

Wtedy pojawiła się Patricia Stokes.

Stanęła w drzwiach w ślicznym różowym kostiumie. Powiedziała, że chce przeczytać Melanie bajkę. Melanie nie odezwała się ani słowem. Spojrzała na tę szczupłą, piękną kobietę o smutnym głosie i coś w niej krzyknęło: „Chcę do niej!”

Objęła swojego ślicznego gościa, wcisnęła nos w pachnącą szyję. „Powiedz mi, że od tej pory wszystko będzie dobrze. Powiedz, że mam dom”.

Piękna pani Stokes przeczytała jej bajkę o królewnie. Pod koniec z jakiegoś powodu zaczęła płakać. Pospiesznie otarła łzy, rzuciła Melanie tęskne spojrzenie i szybko wyszła.

Później wychowawczyni powiedziała, że pani Stokes straciła czteroletnią córeczkę jakiś czas temu, w Teksasie. Straszna tragedia. Teraz Stokesowie zamieszkali w Bostonie i są bardzo hojni. Piękna z nich para. Oczywiście to smutne, że spotkało ich takie nieszczęście, ale Bóg wie, co robi.

Melanie natychmiast zrozumiała. Stokesowie tęsknili za córeczką, tak jak ona tęskniła za rodziną. I oni, i ona byli samotni. Pasowali do siebie.

Kiedy Patricia odwiedziła ją znowu, Melanie wyciągnęła do niej ręce. W ułamku chwili pani Stokes znalazła się w objęciach dziewczynki. Znowu zaczęła płakać. Tym razem Melanie pogłaskała ją po plecach.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: