Tuż po egzekucji, zanim jeszcze Patricia otrząsnęła się z szoku, Digger poszedł za nią do hotelowego baru. Jej mąż się tu nie zjawił. Podobno pracował. Plotka głosiła, że od czasu śmierci córki doktor Harper Stokes myślał tylko o pracy. Ubzdurało mu się, że ratując życie innym zasłuży na to, by Bóg oddał mu córkę. Bogacze mają źle w głowie.

A więc padło na czternastoletniego Briana, który pojechał z matką do Teksasu. Poszedł nawet z nią do baru, z taką miną, jakby to wszystko należało do niego. Barman usiłował protestować, ale mały rzucił mu jedno spojrzenie. Mówiło: niech nikt ze mną nie zaczyna po tym, co widziałem. Barman od razu się zamknął.

Jezu, od kiedy to dzieci obserwują egzekucje?

Mniej więcej wtedy Digger nabrał przekonania, że Stokesowie wcale nie są tacy wspaniali. Pod tą wypielęgnowaną maską coś się kryło. Coś mrocznego. Brzydkiego. Przez wiele lat nie mógł się otrząsnąć z tego wrażenia.

No i minęło dwadzieścia lat. Stokesowie mieli drugą córkę, która zdołała dożyć dorosłego wieku. Ale demony nie chciały usnąć, bo ktoś zadzwonił do Larry’ego Diggera i zaprosił go do zabawy.

Ktoś nadal uważał, że Stokesowie nie dostali tego, na co zasługiwali.

Digger wzdrygnął się mimo woli.

Wzruszył ramionami. Jeszcze przez chwilę zastanawiał się nad tą drugą córką. Usiłował zgadnąć, jak wygląda i czy znalazła szczęście w nowym domu. Doszedł do wniosku, że ma to gdzieś.

To była jego szansa i nie zamierzał jej zmarnować. Zebrał informacje. Wiedział wszystko co trzeba. I umiał wykorzystać okazję.

Szykuj się, Melanie Stokes, pomyślał beznamiętnie.

Nadchodzę.

2

O wpół do dziesiątej w salonie Stokesów roiło się od gości, migoczących od klejnotów. Kelnerzy w białych frakach manewrowali pomiędzy eleganckim tłumem, roznosili szampana na srebrnych tacach, skwierczące krewetki z czosnkiem i wędliny z dziczyzny. Kryształowe żyrandole Baccarata siały tęczowe blaski, rzucały zajączki na zawiłe sploty fryzur i wyłaniały z mroku przystojnych mężczyzn, flirtujących z pięknymi paniami.

Melanie zbiegła po schodach, machając wesoło ręką do Weberów, Braskampów i Ruddych. Wymieniła ukłony z Chadwickami i Baumgartnerami. Prawnicy, dziekani, ordynatorzy, rekiny finansjery, bankierzy, kilku polityków. W Bostonie było mnóstwo bogaczy, z rodowodem i bez, a Melanie bez skrupułów zaprosiła wszystkich. Każdy gość przyniósł cenną książkę, a jeśli ktoś zamierzał się licytować, tym lepiej. Jeśli chodzi o zbieranie datków, Melanie była bezlitosna.

Uśmiechnęła się do ojca. Stał przy drzwiach, wspaniały, w ulubionym fraku z atłasowymi wyłogami. Zbliżający się do sześćdziesiątki błękitnooki, złotowłosy Harper wydawał się u szczytu formy. Zaharowywał się na śmierć, codziennie biegał, traktując ćwiczenia z prawdziwym nabożeństwem, i z zapałem grywał w golfa. Co więcej, „Boston” niedawno nazwał go najlepszym kardiochirurgiem w mieście – od dawna zasłużony zaszczyt. Dziś wydawał się wyjątkowo szczęśliwy. Melanie nie widziała go takim od wielu miesięcy.

Ruszyła na poszukiwanie matki. Na przyjęciach zawsze czuła się swobodnie, stąd praca, jaką sobie wybrała. Krążenie w tłumie plotkujących ludzi sprawiało jej przyjemność. Piekło wyobrażała sobie jako uwięzienie w zimnym, nieprzytulnym i lodowato białym pokoju. Na szczęście dzięki pracy, rodzinie i ochotniczym zajęciom w Czerwonym Krzyżu nieczęsto groziła jej samotność.

Wreszcie dostrzegła matkę i zaczęła się ku niej przedzierać.

Patricia Stokes stała w kącie, tuż obok srebrnego wózka z napojami. Gawędziła z młodym kelnerem – nieomylna oznaka zdenerwowania. Wysoka, urodziwa blondynka, która w wieku osiemnastu lat podbiła serca większości mężczyzn w Teksasie, z wiekiem stała się jeszcze piękniejsza. A w chwilach przerażenia lub niepewności miała zwyczaj chronić się w towarzystwie mężczyzn, nieodmiennie darzących ją zachwytem.

– Melanie! – Twarz matki rozjaśniła się w jednej chwili. – Tutaj, kochanie! Właśnie rozmawiałam z dostawcą. Soki już są na miejscu.

– Córka jest do pani bardzo podobna! – zauważył kelner.

– Oczywiście – rzuciła lekko Patricia. Melanie przewróciła oczami. Przypominała matkę tak samo, jak kaczeniec jest podobny do herbacianej róży.

– Gnębisz obsługę? – spytała.

– Zdecydowanie. Charlie właśnie nalewał mi drinka. Sok pomarańczowy. Czysty. Pomyślałam, że dam wszystkim temat do plotek. Będą się zastanawiać: dolała wódki czy nie? Wiesz, że uwielbiam być w centrum uwagi?

Melanie uścisnęła dłoń matki.

– Świetnie sobie radzisz.

Patricia uśmiechnęła się blado. Wiedziała, że ludzie nadal plotkują. „Jej pierwsza córka została zamordowana! Miała cztery latka i ten bydlak odciął jej głowę. Straszne, prawda? Wyobrażasz sobie?” A ostatnio do stałego repertuaru doszło jeszcze jedno: „Jej syn niedawno oznajmił, że jest gejem. Wiesz, że zawsze był, hmm… dziwny. A ona… ona znowu zaczęła pić. Zgadza się. Ledwie wyszła z odwyku i masz!”

– Wszystko idzie wspaniale – zauważyła Patricia z nadmiernym ożywieniem. Minęły je dwie kobiety: parę kroków dalej zaczęły gwałtownie coś szeptać. Patricia mocniej zacisnęła palce na szklance.

– Przejdzie im – powiedziała Melanie łagodnie. – Pamiętasz? Pierwsze publiczne wyjście jest najgorsze.

– To moja wina.

– Nic się nie stało, mamo. Już dobrze.

– Nie powinnam sobie pozwalać na taką słabość. Piętnaście lat nie piłam. Czasami sama nie wiem…

– Mamo…

– Tęsknię za Brianem.

– Wiem – szepnęła Melanie. – Wiem.

Patricia dotknęła grzbietu nosa. Była bliska łez, a przecież nigdy nie płakała przy ludziach. Odwróciła się i przeczekała najgorsze.

Kelner zerknął z naganą na Melanie, jakby uważał, że powinna coś zrobić. Bardzo chętnie by spróbowała; niestety, konflikt między ojcem a bratem zaczął się już dawno temu, a ona i matka nie miały na to wpływu. Harper był dziś w dobrym humorze, więc może wkrótce wszystko się skończy.

– Już… już mi lepiej – wymamrotała Patricia. Opanowała się i przywołała na twarz ten chłodny uśmiech, którego się nauczyła w szkole, wiele lat temu.

– W każdej chwili możesz wrócić do siebie.

– Nonsens. Muszę tylko przetrwać pierwszą godzinę. Masz rację, pierwsze publiczne wyjście jest najgorsze. Co tam, niech plotkują. Już to wszystko słyszałam.

– Wszystko się ułoży, mamo.

– Oczywiście. – Patricia znowu błysnęła przesadnie radosnym uśmiechem, ale zaraz objęła córkę i uścisnęła ją z całego serca. Silne ramiona, zapach Chanel numer pięć i kremu Lancorne niosły kojące uczucie. Melanie otoczyła rękami zbyt szczupłą talię matki, tak jak to robiła, odkąd skończyła dziewięć lat, i nie rozluźniała uścisku tak długo, jak było to potrzebne. Kiedy się rozłączyły, obie były uśmiechnięte.

– Muszę zajrzeć do kuchni – powiedziała Melanie.

– Chcesz, żebym ci pomogła? Nie mam za wiele do roboty.

– Nie, wszystko się już toczy własnym torem. – Cofnęła się o krok, ale matka chwyciła ją za rękę. Spojrzała na nią z napięciem.

– William też przyjdzie?

Melanie wzruszyła ramionami.

– W końcu jest ulubionym anestezjologiem taty.

– Denerwujesz się?

– Ale skąd. Co znaczy jeden były narzeczony pomiędzy trzema setkami gości?

– William jest idiotą – oznajmiła matka lojalnie.

– A ty jesteś kochana. – Melanie uścisnęła jej dłoń i zniknęła w tłumie.

Kątem oka dostrzegła jakiś gwałtowny ruch. Odwróciła się w samą porę, by dostrzec znikającą w kuchennych drzwiach połę brązowego płaszcza. Dziwne. Dlaczego ktoś chodzi po domu w brudnym prochowcu?

Miała to sprawdzić, kiedy za drzwiami rozległy się podniesione głosy. Portierzy kłócili się, który z nich ma zaparkować porsche’a. Zanim Melanie zdołała ich pogodzić, sprawa płaszcza kompletnie wyleciała jej z pamięci.

Minęła godzina, a Melanie zdała sobie sprawę, że nawet nie zajrzała do pomieszczenia, w którym jej przyjaciółka Ann Margaret pobierała krew dawcom – ochotnikom.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: