– Po pierwsze, jego podobieństwo do radu – rzekł Seagram. – Societe des Mines przekazało próbki Brewstera do Instytutu Radowego w Paryżu, gdzie naukowcy stwierdzili, że pewne własności bizanium i radu są identyczne.
– A ponieważ uzyskanie jednego grama radu kosztowało pięćdziesiąt tysięcy dolarów – wtrącił Donner – rząd francuski nagle dostrzegł szansę zachowania jedynych znanych złóż fantastycznie drogiego pierwiastka wyłącznie dla siebie.
– Tak jest, panie prezydencie. W tysiąc dziewięćset dziesiątym roku jedna uncja bizanium była warta milion czterysta tysięcy dolarów.
Prezydent podniósł się wolno i spojrzał w okno.
– Co dalej zrobił Brewster?
– Przekazał tę informację Ministerstwu Wojny – odparł Seagram. Wyjął i otworzył skoroszyt z dokumentami w sprawie funduszy na tajny plan wojskowy 371-990-R85. – Gdyby chłopcy z CIA poznali całą tę historię, to byliby dumni ze swych poprzedników. Kiedy generałowie z dawnego wywiadu wojskowego zorientowali się, czym dysponuje Brewster, postanowili przechytrzyć Francuzów, wykręcając im największy numer stulecia. Kazano Brewsterowi poinformować Societe des Mines, że zna skład próbek skały, i tak ich skołować, by sobie pomyśleli, że chce założyć syndykat i wydobywać bizanium na własną rękę. Miał żabojadów w garści i oni o tym wiedzieli, zdążyli już bowiem ustalić, że dane dotyczące lokalizacji złoża były fałszywe. Bez Brewstera nie zdobyliby bizanium. To takie proste. Nie mieli innego wyjścia, jak tylko mianować go naczelnym inżynierem i dopuścić do udziału w zyskach.
– A dlaczego nasz rząd sam się tym nie zajął? – spytał prezydent. – Dlaczego pozwolił zrobić to Francuzom?
– Z dwóch powodów – odpowiedział Seagram. – Po pierwsze, bizanium znajdowało się na terytorium innego państwa, a więc kopalnia musiałaby działać w sekrecie. Gdyby Rosjanie złapali górników, wtedy wszystko spadłoby na Francuzów, a nie Amerykanów. Po drugie, w tamtych czasach Kongres żałował pieniędzy dla wojska. Po prostu brakowało funduszów na takie przedsięwzięcie w Arktyce, bez względu na potencjalne zyski.
– Coś mi się wydaje, że Francuzi grali znaczonymi kartami.
– Obie strony to robiły, panie prezydencie. Nie ma żadnych wątpliwości, że Brewster zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział, że kiedy już uruchomi kopalnię i zacznie dostarczać rudę, to wówczas on i jego ludzie zostaną zabici przez płatnych morderców, wynajętych przez Societe des Mines. Przecież to jasno wynikało z faktu, że Francuzi tak fanatycznie upierali się przy zachowaniu wszystkiego w tajemnicy. I jeszcze jeden drobny szczegół. To właśnie oni, a nie Brewster, wykombinowali tę katastrofę w kopalni „Little Angel".
– Musi pan przyznać, że wszystko rozegrali po mistrzowsku – rzekł Donner. – Ta mistyfikacja w „Little Angel" pozwalała im później bezkarnie zabić Brewstera i wszystkich jego ludzi. W każdym razie, któż mógłby kogokolwiek oskarżyć o zamordowanie dziewięciu górników w Arktyce, skoro podano do publicznej wiadomości, że zginęli w katastrofie w Kolorado pół roku wcześniej?
– Prawie na pewno możemy założyć, że Societe des Mines wysłało naszych bohaterów do Nowego Jorku wynajętą salonką – ciągnął Seagram. – Atlantyk przepłynęli prawdopodobnie pod przybranymi nazwiskami na pokładzie jakiegoś francuskiego statku.
– Chciałbym, żebyście panowie wyjaśnili mi pewną sprawę – powiedział prezydent. – Czytając wasz raport zauważyłem, że według Donnera sprzęt górniczy, który znaleziono na Nowej Ziemi, został zamówiony za pośrednictwem rządu amerykańskiego. Coś mi tu nie pasuje.
– To kolejny wybieg Francuzów – odparł Seagram. – Również z dokumentów Jensena i Thora wynika, że sprzęt wiertniczy opłacono czekiem wystawionym przez bank w Waszyngtonie. Okazuje się, że konto, z którego dokonano wypłaty, należało do ambasadora Francji. To po prostu jeszcze jeden fortel dla zamaskowania prawdziwej operacji.
– Wykorzystywali każdą okazję, prawda? Seagram skinął głową.
– Wszystko dobrze sobie zaplanowali, ale przy całej swojej przebiegłości nawet nie przypuszczali, że mogą zostać wyprowadzeni w pole.
– Dotarli aż do Paryża, a co potem? – dopytywał się prezydent.
– Spędzili dwa tygodnie w biurze Societe, zamawiając zaopatrzenie i dokonując ostatnich przygotowań. Kiedy wszystko było już gotowe, wówczas wsiedli na francuski statek w Hawrze i wypłynęli na kanał La Manche. Dwanaście dni statek przebijał się przez krę lodową na Morzu Barentsa, zanim w końcu rzucił kotwicę przy Nowej Ziemi. Kiedy ludzi i sprzęt bezpiecznie przetransportowano na ląd, Brewster zaczął realizować tajny plan wojskowy i kazał kapitanowi statku zaopatrzeniowego wrócić po rudę nie wcześniej niż w pierwszym tygodniu czerwca, to znaczy za niespełna siedem miesięcy.
– A plan był taki, że górnicy wraz z bizanium mieli zniknąć na długo przed powrotem statku Societe des Mines.
– Właśnie. Wykonali go dwa miesiące wcześniej. Tylko pięć miesięcy zajęło im wyrwanie cennego pierwiastka z wnętrza pokrytej lodem góry. Była to harówka ponad ludzkie siły. Wiercili i wysadzali litą granitową skałę w temperaturze kilkunastu stopni poniżej zera, przy silnym lodowatym wietrze. Za pobyt tam ludzie płacili straszną cenę. Jake Hobart zabłądził w czasie zamieci śnieżnej i zamarzł na śmierć, a pozostałym nieznośnie doskwierało przemęczenie i mróz. Według słów samego Brewstera „był to lodowy czyściec, niewart nawet splunięcia".
– To cud, że wszyscy nie zginęli – rzekł prezydent.
– Tylko tacy twardzi ludzie jak oni mogli to przeżyć – powiedział Seagram. – W końcu dopięli swego. Wydarli ziemi najrzadszy minerał w świecie i nikt nie odkrył ich obecności na tym pustkowiu. Była to wzorowa operacja, przeprowadzona niepostrzeżenie i wymagająca najwyższych umiejętności inżynierskich.
– A więc, opuścili wyspę, zabierając rudę ze sobą?
– Tak, panie prezydencie – odparł Seagram, kiwając głową. – Ukryli hałdę wraz z torami kolejki do przewożenia rudy i zamaskowali wejście do kopalni. Potem przenieśli rudę na brzeg, skąd załadowali ją na niewielki trzymasztowy parowiec, wysłany przez Ministerstwo Wojny rzekomo na ekspedycję polarną. Statkiem dowodził porucznik Pratt z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych.
– Ile rudy zabrali?
– Według szacunków Sida Koplina było tego około pół tony wysokoprocentowej rudy.
– A po przeróbce?
– Jakieś pięćset uncji.
– A zatem więcej, niż potrzebujemy do realizacji „Planu Sycylijskiego" – stwierdził prezydent.
– Więcej, niż potrzebujemy – potwierdził Donner.
– Udało im się dotrzeć do Stanów Zjednoczonych?
– Nie, panie prezydencie. Francuzi jakoś zorientowali się w ich grze i cierpliwie czekali, aż Amerykanie skończą brudną i niebezpieczną robotę, żeby w odpowiednim momencie wkroczyć na scenę i przechwycić łup. Kilka mil od południowych wybrzeży Norwegii, zanim porucznik Pratt położył statek na kursie do Nowego Jorku, nasi rodacy zostali zaatakowani przez jakiś tajemniczy parowy kuter bez bandery.
– Nie ma bandery, nie ma międzynarodowego skandalu – powiedział prezydent. – Francuzi przygotowali się na każdą okoliczność.
Seagram się uśmiechnął.
– Ale nie tym razem, panie prezydencie. Oszukali się i nie zdobyli statku. Jak większość Europejczyków, nie docenili starej jankeskiej pomysłowości; nasze Ministerstwo Wojny też przygotowało się na każdą ewentualność. Nim Francuzi zdążyli po raz trzeci wystrzelić do amerykańskiego statku, załoga porucznika Pratta błyskawicznie rozebrała fałszywą nadbudówkę i odpowiedziała ogniem ukrytego tam pięciocalowego działa.
– I bardzo dobrze – skomentował prezydent. – Teddy Roosevelt wykrzyknąłby: „Brawo!"
– Bitwa trwała prawie do zmierzchu – ciągnął Seagram. – Prattowi udało się trafić w kocioł Francuza i kuter stanął w płomieniach. Statkowi amerykańskiemu też się dostało, zaczął brać wodę. Jeden członek załogi Pratta był zabity, a czterech ciężko rannych. Po naradzie Brewster i Pratt postanowili skierować się do najbliższego zaprzyjaźnionego portu, zostawić rannych na lądzie i stamtąd wysłać rudę do Stanów. O świcie minęli falochron szkockiego portu Aberdeen.