– Włącz obie denne kamery stereoskopowe i stroboskop – zwrócił się Gunn do Woodsona. – Musimy to sfilmować. Woodson skinął głową i ruszył w stronę swojego sprzętu.
– Czy możesz to opisać? – spytał Spencer.
– Wygląda jak wystający z mułu lejek.
Bezosobowy głos Munka, docierający z głębi tunelu z instrumentami, zdradzał podniecenie.
– Lejek? – sceptycznie spytał Gunn. Drummer zajrzał Gunnowi przez ramię.
– Jaki lejek?
– Normalny, taki do wlewania płynów, baranie – odparł rozeźlony Munk. – Mijamy go teraz prawą burtą. Powiedz Giordinowi, żeby zatrzymał batyskaf, kiedy ten lejek pokaże się w iluminatorach dziobowych.
Gunn przeszedł do Giordina.
– Czy możesz utrzymać nas w tej pozycji? – spytał.
– Spróbuję, ale jeśli prąd zacznie obracać batyskaf w poprzek, to może nas znieść i stracimy kontakt wzrokowy z tym, co tam się znajduje.
Gunn przeszedł na dziób i położył się na gumowej podłodze. Razem z Merkerem i Spencerem patrzył przez jeden z czterech iluminatorów dziobowych. Prawie natychmiast dojrzeli ten przedmiot. Jego wygląd zgadzał się z opisem Munka: z dennego mułu wystawał odwrócony lejek o średnicy około piętnastu centymetrów. Był w zdumiewająco dobrym stanie. Choć zmatowiały, to jednak wyglądał jak nowy. Nie miał żadnych uszkodzeń i ani śladu rdzy.
– Utrzymuję batyskaf w tej pozycji – odezwał się Giordino – ale nie mogę zagwarantować, że to potrwa długo.
Nie odwracając się od iluminatora, Gunn skinął ręką na Woodsona, który pochylał się nad parą kamer i nastawiał ostrość na przedmiot leżący na dnie morza.
– Omar? – rzekł Gunn.
– Mam go i strzelam.
Gunn nie odpowiedział. Całkowicie skupiony, nosem niemal dotykał szyby iluminatora.
Merker pytająco zmrużył oczy.
– Co z nim robimy, Rudi? Myślę, że powinniśmy go zabrać. Jego słowa w końcu dotarły do Gunna.
– Tak, tak, oczywiście – mruknął nieprzytomnie.
Merker zdjął z wieszaka metalową skrzynkę, połączoną z przednią ścianką batyskafu półtorametrowym kablem, i usadowił się przed środkowym iluminatorem. Ze skrzynki wystawało kilka dźwigienek otaczających niewielki okrągły guzik. Było to urządzenie do kierowania manipulatorem, dwustukilogramowym mechanicznym ramieniem, które groteskowo zwisało z dolnej części dziobu „Safony I".
Merker nacisnął guzik, uruchamiając manipulator. Potem zaczął sprawnie przebierać palcami po dźwigienkach i mechanizm z cichym warkotem wyciągnął dwumetrowe ramię na całą długość. Do lejka sterczącego z dna zabrakło około dwudziestu centymetrów.
– Potrzeba mi jeszcze jakieś ćwierć metra.
– Dobrze, przygotuj się – odparł Giordino. – Ale ruch do przodu może zmienić naszą pozycję.
Lejek zbliżał się do nierdzewnego chwytaka manipulatora z irytującą powolnością. Merker delikatnie opuścił nad nim kleszcze, a następnie poruszył inną dźwigienką i kleszcze się zamknęły, ale zrobił to zbyt późno – prąd zaczął obracać batyskaf w poprzek. Chwytak minął lejek o centymetr i w zamkniętych kleszczach nie było nic.
– Znosi nas w lewo! – wykrzyknął Giordino. – Nie mogę utrzymać pozycji!
Palce Merkera szybko poruszały dźwigienkami manipulatora. Będzie musiał jeszcze raz spróbować, ale teraz w locie. Jeżeli chybi, to ponowne odnalezienie lejka w warunkach ograniczonej widoczności może okazać się prawie niemożliwe. Czoło Merkera pokryło się potem, mięśnie rąk miał napięte.
Uniósł ramię manipulatora i obrócił je o sześć stopni w prawo, żeby skompensować przesunięcie „Safony I" w przeciwnym kierunku! Znów poruszył dźwigienką, opuszczając chwytak, którego szczęki zwarły się prawie w tym samym momencie. Między nimi tkwił lejek.
Udało się.
Manewrując ostrożnie manipulatorem, Merker stopniowo wyciągał lejek z mułu. Pot zalewał mu oczy, ale nie zwracał na to uwagi. Nie miał czasu do stracenia – jeden błąd i lejek pozostanie w mule na zawsze. Wreszcie wyrwał go ze śluzowatego osadu i zbliżył do iluminatorów.
– O Boże! – szepnął Woodson. – To wcale nie lejek.
– Wygląda na jakąś trąbkę – stwierdził Merker. Gunn pokręcił głową.
– To kornet – rzekł.
– Skąd wiesz? – spytał Giordino, który opuścił swoje miejsce przy konsoli i teraz patrzył w iluminator, zaglądając Gunnowi przez ramię.
– Kiedyś w szkolnej orkiestrze grałem na kornecie. Wszyscy już sami widzieli, że Gunn ma rację. Bez trudu rozpoznali instrument po wygiętych rurkach, wentylach i ustniku.
– Wygląda na mosiężny – odezwał się Merker.
– Właśnie dlatego magnetometr Munka ledwo go wykrył – dodał Giordino. – Żelazo jest tylko w ustniku i tłoczkach wentylów.
– Ciekaw jestem, jak długo tam leżał? – spytał Drummer.
– Mnie bardziej by interesowało, skąd on się tam wziął – powiedział Merker.
– Najwyraźniej ktoś wyrzucił go za burtę z płynącego statku – obojętnie rzekł Giordino. – Pewnie jakiś dzieciak, który nie znosi lekcji muzyki.
– Może gdzieś tu jest również jego właściciel – mruknął Merker, nie podnosząc wzroku. Spencer się wzdrygnął.
– Też sobie wymyślił – rzekł.
We wnętrzu „Safony I" zapadło milczenie.
25.
Antyczny trzysilnikowy samolot Forda, znany w historii lotnictwa jako „Blaszana Gęś", wyglądał zbyt niezgrabnie na to, by w ogóle mógł latać, a mimo to wykonał ostatni skręt z wdziękiem i majestatycznie niczym albatros, podchodząc do lądowania na pasie krajowego lotniska w Waszyngtonie.
Pitt cofnął trzy manetki gazu i stare ptaszysko siadło na betonie z delikatnością jesiennego liścia, opadającego na wysoką trawę. Samolot podkołował do hangarów NUMA w północnej części lotniska, gdzie czekający nań pracownik obsługi naziemnej zablokował koła i wykonał rutynowy gest, jakby podrzynał sobie gardło. Pitt wyłączył zapłon i obserwował srebrne łopatki śmigieł, które obracały się coraz wolniej i zatrzymały, błyszcząc w przedwieczornym słońcu. Zdjął słuchawki, powiesił je na wolancie, po czym odciągnął zasuwkę i otworzył boczne okienko.
Ze zdumienia zmarszczył opalone czoło. Na płycie lotniska stał jakiś mężczyzna, gwałtownie wymachując rękami.
– Mogę wejść na pokład?! – zawołał Gene Seagram.
– Ja zejdę! – odkrzyknął mu Pitt.
– Nie, proszę tam zostać!
Pitt wzruszył ramionami, cofając się na swój fotel. W ciągu zaledwie kilku sekund Seagram wszedł na pokład samolotu i otworzył drzwi prowadzące do kabiny pilota. Miał na sobie modny brązowy garnitur z kamizelką, mocno jednak wygnieciony, co jednoznacznie wskazywało, że jego właściciel nie widział łóżka przynajmniej od dwudziestu czterech godzin.
– Skąd pan wytrzasnął tak wspaniałą starą maszynę? – spytał Seagram.
– Natknąłem się na nią w Keflaviku, kiedy byłem w Islandii – odparł Pitt. – Udało mi się ją odkupić za przyzwoitą cenę i przetransportować z powrotem do Stanów.
– Przepiękna.
Pitt wskazał Seagramowi pusty fotel drugiego pilota.
– Naprawdę tutaj chciał pan rozmawiać? Za parę minut słońce tak nagrzeje kabinę, że będzie gorąco jak w piecu.
– To, co chcę powiedzieć, nie zajmie wiele czasu – rzekł Seagram, usiadł i głęboko westchnął.
Pitt przyjrzał mu się badawczo. Seagram wyglądał na człowieka dumnego w przymusowej sytuacji, na człowieka, który niechętnie zdecydował się na tę rozmowę, ale nie miał innego wyjścia…
Nie odwrócił twarzy do Pitta, kiedy zaczął mówić, lecz niespokojnie patrzył w przednią szybę.
– Przypuszczam, że zastanawia się pan, co ja tu robię.
– Przyznaję, przyszło mi to do głowy.
– Potrzebna mi pańska pomoc.
A więc to tak. Nawet nie wspomniał o ostrych słowach z przeszłości. Bez żadnych wstępów, prosto z mostu powiedział, o co chodzi. Pitt zmrużył oczy.
– Mam powody sądzić, że moje towarzystwo jest panu równie miłe jak syfilis.
– Nieważne, co obaj sądzimy. Chodzi o to, że nasz rząd na gwałt potrzebuje pańskich talentów.
– Na gwałt…? Talentów…? – Pitt nie ukrywał zdziwienia. – Zgrywa się pan.