Tak było. To tam właśnie jaśnie pani jest zaproszona na kolację. Te słowa mi wreszcie uświadomiły, że czas najwyższy do tej kolacji się przygotować. Kołomyję istną miałam w głowie, zbyt wiele wiedzy na mnie spadło za jednym zamachem. Odesławszy Romana, dobierając strój, postanawiałam stanowczo uczyć się tego nowego świata po trochu i nieco wolniej. Pamięć wciąż miałam doskonałą, ale właśnie dzięki niej wszystko razem kłębiło mi się w umyśle jakby nie dokończone i w kawałkach. Dobrze chociaż, że o tych dwóch wojnach Roman mi powiedział, inaczej głupstwo jakieś mogłoby mi się z ust wyrwać. I królowej Wiktorii byłam pewna, a tu proszę, Elżbieta…! Ciekawe, skąd się wzięła…
Ubrać się w te nowe rzeczy już potrafiłam i wobec jeszcze nowszych osobliwości prawie wydały mi się znajome. Czarną sukienkę wzięłam, wprost rewolucyjną, z dekoltem i nad kolana, ale skoro mogła rewolucja być w Rosji, dlaczego nie u mnie…? Moje boa z czarnych rajerów doskonale do tego pasowało, diamenty na szyję, pończochy niczym mgiełka i pantofelki świeżo kupione, na obcasach wyższych niż zwykle nosiłam, ale wygodne.
Pan Renaudin czekał w holu. Roman też się tam znalazł i zaproponował, że nas zawiezie i przywiezie, na co od razu wyraziłam zgodę. Pewniej się czułam, mając go w pobliżu.
Zmiłuj się, Panie, a cóż to była za dziwaczna budowla! Wieża, spodziewałam się wieży w rodzaju zamkowej, do średniowiecznych podobnej, tymczasem ujrzałam coś przeraźliwie wysokiego, jakoby szpic lecący ku górze, ażurowy, niczym z czarnej koronki zrobiony, lśniący światłami od dołu do samego czubka. Na Polu Marsowym to stało, blisko Sekwany.
Wszystkich wrażeń zgoła nie zdołałabym opisać. Winda do restauracji nas dowiozła, widok był stamtąd na cały Paryż, już oświetlony niesamowicie, choć ledwie słońce zachodziło. Pan Renaudin pokazywał mi różne miejsca i objaśniał, oprowadzając wkoło i chybam się niestosownie zachowała, bo z emocji od widoków sama nie wiedziałam, co robię. Przy stoliku zasiadłszy, jakieś trunki piłam, aperitifami i koktajlami zwane, później dopiero kolacja nastąpiła, w której wziął udział przyjaciel pana Renaudin.
I tu mną coś wstrząsnęło. Gdybym jeszcze młodziutką dzieweczką była, na śmierć i życie zakochałabym się w nim od pierwszego wejrzenia. Jakby grom z jasnego nieba… Raz jeden widziałam młodzieńca, niepojęcie do niego podobnego, serce mi wówczas skoczyło gwałtownie, choć nie wiedziałam nawet, kto to jest, co gorsza, nastąpiło to na parę godzin przed moim ślubem. Teraz wstrząs i upodobanie nagłe usiłowałam ukryć i stłumić, ale nie wiem, jak mi wyszło.
Chyba nie najlepiej, bo ów Gaston de Montpesac zajęcie się mną okazał, pełne atencji wprost nadmiernej. Patrzył na mnie natrętnie z wielkim blaskiem w oczach, co, rzecz oczywista, utrudniało mi patrzenie na niego. Twierdził też, iż się znamy, widział mnie w towarzystwie wśród wspólnych znajomych, zapamiętał na zawsze, ja zaś znikłam mu z oczu i dopiero teraz odnajduje mnie ponownie. Trudno mi było przeczyć, bo w pamięci wciąż tkwił mi ów młody człowiek sprzed ośmiu lat i sama w siebie miałam chęć wmówić, że to ten sam, co, wedle objaśnień Romana, było wszak niemożliwe.
Zdaje mi się też, że pod koniec biesiady obaj panowie nakłaniali mnie do oglądania jakichś miejsc samej rozrywce służących i może bym się dała skusić, wesołością nagłą ogarnięta, gdyby nie Roman, który czuwał. Z równym naciskiem jak szacunkiem przypomniał, że pani hrabina jutro od rana ma uciążliwe obowiązki, musi zatem przed nimi dobrze wypocząć, po czym pojechał wprost do hotelu. Upór sługi nieco mnie otrzeźwił i poddałam się jego opiece. Pana de Montpesac, trzeba to wyznać, pożegnałam z żalem, starannie skrywanym…
Noc spędziłam straszliwą.
Zasnąwszy błogo i beztrosko, z miłym wspomnieniem kolacji, ocknęłam się nagle, kiedy jeszcze ciemno było. I wówczas dopiero dotarło do mnie wszystko, co od Romana usłyszałam.
Ową barierę bezwiednie przekroczoną oczyma duszy ujrzałam jakby mur jakiś olbrzymi i bez końca, lub też przepaść otchłanną. Jakże to…? Mało, że w innym czasie, alei w innym świecie się znalazłam bez własnej wiedzy i woli, bez oparcia i pomocy żadnej, w odmiennym życiu, jakby nie ja, a jakaś inna osoba! A gdzież ja…? Gdzie moja egzystencja, do której przywykłam, dla której zostałam wychowana i ukształcona…? Gdzie mój dom, moja majętność, gdzie moje konie i ukochana klacz, Gwiazdeczka, która na moje zbliżenie się już z daleka radośnie rżała? Gdzie moje psy…? Gdzie, na Boga, moje wszystkie klejnoty, których w podróż nie zabierałam, a które zabezpieczenie stanowiły…?!
Czy zdołam wrócić do własnych czasów? Czy przepadły one dla mnie na zawsze?
Myśl, że po owych przeszło stu latach mój własny świat zaginął, była tak przerażająca, że skamieniałam niemal i tchu mi zabrakło. Płacz wielki już mi się w piersi zrywał, serce łomotało, lęk śmiertelny mnie dusił, kiedy, bliska już nieprzytomności, przed świtem samym, zdołałam nagle wspomnieć słowa Romana, że on sam kilkakrotnie barierę przekraczał i w dwóch epokach żył. Zatem taka rzecz była możliwa…?
Łzy powstrzymałam, świadoma, iż po szlochach i łkaniach twarz mi zapuchnie i okropnie będę wyglądać, a tego by mi jeszcze do szczęścia brakowało. Globus w gardle zelżał nieco. Pomyślałam rozsądnie, że jechać do mojego Sękocina i do własnego kraju nikt mi chyba nie wzbroni, a co tam zastanę…? Później się będę martwić. Zarazem nagle ta Polska mi się przypomniała, już istniejąca i niepodległa, bez Rosji, bez zaborów, bez zakazów głupich i wstrętnych, bez tiurmy i Sybiru! Czyżby coś tak pięknego było możliwe? I ja to zdołam zobaczyć…?!
Pociechy doznałam wielkiej. Razem z pociechą obudziła się we mnie nadzieja, że może nie wszystko całkiem stracone, może i do własnego świata wrócić zdołam, nie wiadomo jak i kiedy, ale tym się kłopotać nie będę, bo po cóż mi melanż w głowie, od którego najwyżej pomieszania zmysłów można dostać!
No i zaraz zdrożna chęć mi się zalęgła. Skoro już tu jestem, skoro ta okropność na mnie spadła, niechże ją chociaż wykorzystam! Niech obejrzę i poznam wszystkie nowości osobliwe, niech użyję tych wynalazków równie przerażających, jak pożytecznych, no więc dobrze, niech zaznam rozrywek, o których mniemałam, że we wdowieństwie już się ich na zawsze wyrzekam. A choćby i naganne były…
Jakoś dziwnie tą ostatnią myślą podniesiona na duchu, bez płaczu na nowo zasnęłam…
Nazajutrz późnym wieczorem byłam znów oszołomiona doszczętnie. Prędkość, wręcz błyskawiczna, zmian, jakie w moich doznaniach zachodziły, sprawiała, że czułam się, jakbym żyła w zadyszanym biegu. Przyjemność mi to nawet sprawiało, alem tej przyjemności ni rozważyć, ni napawać się nią nie mogła przez zwyczajny brak czasu. Dobrze jeszcze, że pamięć nie odmawiała mi usług.
Roman z samego rana pokazał mi ową szkatułeczkę, dwie nawet, które telewizorem rządziły. Wyuczyłam się pukania w guziki, zapamiętawszy, co do czego służy. Zaprezentował płaską rzecz, zowiąc ją kasetą wideo, wszystkie czynności pokazał dwa razy, nie siląc się na zrozumienie owych mechanizmów, zapamiętałam je również. Toż lokomobila też się porusza, scena w teatrze się obraca, kolej żelazna wielką parą bucha i jedzie, a cóż mnie obchodzi, czym się to dzieje? Nawet słyszeć o tym nie mam chęci, bo i tak nie pojmę, dość mi, że te wszystkie wynalazki działają, ja zaś uruchomić je mogę, guzik przyciskając. Aby wiedzieć który, całkiem to wystarczy.
Tak oto obejrzałam ruchome obrazy, filmem zwane, a była to powieść pana Verne’a, “W 80 dni dookoła świata”. Widoki znajome ludzi, strojów, ulic i pojazdów uradowały mnie nad wyraz, z wypiekami oglądałam przygody nadzwyczajne, o których wcześniej raz tylko zdarzyło mi się czytać, przejęta byłam tak, że chyba nawet okrzyki wydawałam, a raz, zdaje się, z lęku chwyciłam Romana za ramię. Dech mi zapierało. A cóż to za cudowna rzecz, ta telewizja…!
Ochłonąwszy z wrażeń, chętnie obejrzałabym to jeszcze raz, a nawet dwa razy, ale Roman mi nie pozwolił, bo należało jechać do Trouville. Z niechęcią poddałam się pośpiechowi, pocieszając się tylko myślą, że w czasie podróży uporządkuję sobie doznania i zastanowię się nad nimi, ale nic z moich zamiarów nie wyszło, bo Roman uczynił rzecz okropną. Zaproponował, żebym usiadła obok niego, na fotelu z przodu. Toż to jakby na koźle…!