Wypiłam cały ten koniak i od razu poczułam się żwawiej. Wróciła mi jakoś przytomność umysłu i zwykła energia. Przyszło mi do głowy, że wobec tych wszystkich, niepojętych osobliwości powinnam może obejrzeć także własne rzeczy i własne odzienie, bo skoro nie mam Zuzi, sama o siebie muszę zadbać. Zwróciłam się ku sepetom.
Gorset…! Już pierwsza myśl o nim wprawiła mnie w zakłopotanie, bo jakże miałam zasznurować się z tyłu…? Na moment bezradna się poczułam, ale cud chyba jakiś sprawił, że od razu ujrzałam drugi, z przodu zapinany, i chwyciłam go skwapliwie. Kto też był na tyle przezorny, by go tak zręcznie i rozumnie zapakować, bo przecież nie ja sama…? Zuzia zapewne…
Jak to się mogło stać, że nie zabrałam jej ze sobą? I któż mi, wobec tego, pomagał na postojach…?
Nagle przypomniałam sobie. Ależ tak, wszak to już w Dreźnie przypadła do mnie jakaś zapłakana dzieweczka, którą jej pani zostawiła z nagła własnemu losowi, bez zaopatrzenia żadnego, i która, z okolic Paryża pochodząc, do domu wrócić pragnęła. Darmo służyć chciała przez drogę, byle ją zabrać, co przecież uczyniłam. Nawet nie wiem, jak miała na imię, bo w całym moim skłopotaniu “Zuziu” do niej mówiłam, ona zaś chyba, przygotowawszy mnie do snu, zaraz w nocy do swoich pobiegła. Z tej przyczyny jej nie ma…
A Zuzia, znienacka widząc, że zostaje, w trosce o mnie wygodniejszą odzież zapakowała. Jakaż to rozumna pokojówka! Ucieszona, że przynajmniej pamięć mi nie szwankuje,
w połowie ubrać się zdołałam, ale przyszło mi nagle na myśl znów wyjrzeć przez okno. Wobec tych dziwnych rzeczy, jakie mnie otaczały, było możliwe, że w ostatnich latach zmiany jakieś zaszły olbrzymie w Europie, w Paryżu szczególnie, o których nic nie wiem, które może nawet w naszym zaściankowym kraju zauważone nie zostały. Albo też i pisano o nich, alem ja w tych uciążliwych miesiącach czytania gazet zaniedbała. Jeśli się moda zmieniła… Wedle zeszłorocznej ubrana. jak straszydło będę wyglądać, a mimo wieku i wdowieństwa wcale nie mam na to ochoty.
Wyjrzałam przeto i postałam długą chwilę.
Na owe pudła osobliwe starałam się nie patrzeć, bo na cóż mi widok całkiem nie do pojęcia. Ludzi chciałam obejrzeć i odzież na nich. I nie płeć męska mnie ciekawiła, tylko żeńska.
Jak na złość sami mężczyźni się pokazywali. I służba wyłącznie, bo niedbale bardzo ubrani, ani jednego przyzwoitego odzienia, na ile mogłam z mojego drugiego piętra‹~ ocenić. Dużo młodych chłopców, wdzięcznych dość nawet i zręcznych, ale trochę jakby z teatru, z włoskiej opery. Dłużej patrząc, odkryłam, że okno moje wychodzi na niezbyt wielki dziedziniec, gospodarczy zapewne, za którym pęd jakiś straszny i niezrozumiały dawał się czuć i słyszeć, zielenią osłonięty, front hotelu zatem powinien znajdować się z drugiej strony. Nie ma przeto nadziei na ujrzenie dam, ani nawet niewiast skromniejszej konduity, ulicą przechodzących. Plac widziałam przez okno, a nie żadną ulicę.
Zniecierpliwiona, już chciałam odejść, kiedy nagle pojawiła się istota żeńska, wychodząca z hotelu, idąca w głąb placu, tak że oglądałam ją od tyłu. Chciwie wytężyłam wzrok.
Boże mój…! Czyżby to była nowa moda…?!
Spódnica wąska okropnie, jakby nic pod nią nie było, jasnej barwy, krótka straszliwie, ledwo do kostek, a nawet powyżej. Rozwiewała się nieco przy chodzie, zgadłam zatem, że z przodu zapewne ma godet szeroki, który ruchy umożliwia. Buciki… Czyż to buciki…? Czarne, dziwnie wielkie, do obory lepsze może nawet niż chodaki… Wzniosłam oczy wyżej, na ramionach bolerko osobliwe, frędzlami dołem obszyte, też owe frędzle powiewały i między nimi pas dawał się zauważyć. Nie żadna szarfa, tylko pas właśnie, szeroki i sztywny, jakby ze skóry zrobiony. Na ramieniu torbę dużą sama niosła… Czyżby to miał być strój myśliwski…?
I, o wszyscy święci, była bez kapelusza! Z gołą głową!!! I bez rękawiczek!!!
Nie, niemożliwe. Musiała to znów być jakaś sługa…
Ależ nawet sługa czepeczek by włożyła, a bodaj chustkę! Czy hotel się pali, a ona, jak stała, wybiegła? Ale nie biegła przecież wcale i nie krzyczała w przerażeniu…
Zmartwiała i skamieniała stałam przy tym oknie, kiedy znów nagle ujrzałam kobietę. Oderwałam wzrok od tamtej, bo ta wyglądała inaczej. Spódnicę miała równie krótką, żółtą, tyle że szerszą i fałdzistą, jakieś białe trzewiki na nogach, też dziwne, do papuci domowych podobne, ale większe, na górze zaś kabacik kolorowy, w kwiaty, luźny zupełnie, do bioder opadający. Figury jej wcale widać nie było, jak przystrojona i ruchoma kopa siana wyglądała. Na ramieniu jej wisiał jakby koszyczek duży i płaski, na rzemieniu długim. I też nie miała kapelusza!!!
Nie zdążyłam samej sobie powiedzieć, że chyba jednak tylko służbę hotelową i okoliczną oglądam, bo zapukano do drzwi i weszła pokojówka.
I teraz mi już mowę i wszystkie władze odjęło do reszty. Pomyślałam, że jednak śnię, niemożliwe, żeby to była jawa. Albo może chora jestem i mam zwidy jakieś straszne w malignie.
Ta kobieta była czarna. Murzynka.
Czy mnie siła jakaś nadprzyrodzona do Afryki przeniosła? Czy do Ameryki może, gdzie niewolników murzyńskich do wszelkich posług używają? Chociaż, zaraz, tych niewolników tam już chyba wyzwolono…?
– Czy pani dzisiaj zwalnia pokój? – spytała uprzejmie. Przestałam wierzyć także własnym uszom. Pięknym, francuskim językiem do mnie się odezwała, a nie jakimś murzyńskim bełkotem, czego oczekiwałam i prawie byłam pewna. Z wysiłkiem wielkim złapałam oddech, stanowczo postanawiając znieść wszystko z zimną krwią. Jeśli ujrzę w lustrze, że też jestem czarna, trudno, niech będzie, wrażenia po sobie nie pokażę żadnego, tak mi dopomóż Bóg!
Na odzież jej usiłowałam nie patrzeć, chociaż i tak ubrana była mniej nieprzyzwoicie niż ta pierwsza, poranna. Chałacik miała na sobie niebieski do pół łydki zaledwie, czarne pończochy, pantofle do sabotów podobne… Dobrze, że bodaj pończochy… Bez fartuszka. Gdybym ją znienacka na korytarzu ujrzała, doprawdy nie wiem, co mogłabym pomyśleć… Postanowiłam sobie. Żadnych pytań…!!!
– Tak – odparłam spokojnie. – Proszę mi pomóc ubrać się do końca i zapakować. Mój służący zabierze bagaże. Obrzuciła mnie wzrokiem cokolwiek zdziwionym.
Ubrać do końca…? Wydaje mi się, że pani jest ubrana? Ubrana…! Ja ubrana…! Nie, to pewne, że trafiłam do szpitala wariatów! Miałam na sobie zaledwie koszulę z koronkami i spódniczkę do kostek. I w tej bieliźnie miałabym wyjść na ulicę, ta kobieta stroiła sobie jakieś głupie żarty!
Serce mi zabiło nagłym przestrachem, bo może naprawdę znalazłam się w miejscu obfitującym w szaleńców. Tym bardziej powinnam zachować spokój i jak największe opanowanie, obłąkanych, tak słyszałam, nie należy drażnić. Nic na jej słowa nie rzekłam, ujęłam tylko w dłoń suknię podróżną, z mięsistego jedwabiu, który nie gniótł się wcale, z tej racji specjalnie na drogę wybraną, i poprosiłam, by mi ją z tyłu zapięła. Pożałowałam przy tym, że nie ma ona zapięcia z przodu, tak jak gorset, dałabym sobie wówczas radę sama, bez narażania się na usługi istot niebezpiecznych.
Grzecznie spełniła moje życzenie, z uśmiechem nawet, a obserwowałam ją pilnie spod oka, czy jakichś złych zamiarów nie okaże, ale nie. Kazałam zapakować sepety, co uczyniła bardzo zręcznie i z widoczną wprawą. Pierwotnie miałam zamiar dać się także uczesać, teraz jednakże zrezygnowałam z tego, trudno, warkocz, na noc spleciony, upięłam na głowie sama i osłoniłam kapeluszem bardzo skromnym, z niewielkim woalem. Nie rozumiejąc, jak na razie, niczego, wolałam okazać umiar i nie zwracać na siebie zbytniej uwagi, w czym barwy łagodne i przyćmione, półżałobne, liliowe i szare, powinny mi być pomocą.
Kazałam wezwać Romana.
Gotowa już byłam, kiedy wszedł i zaraz jął zbierać bagaże. Wspomogła go w tym owa pokojówka murzyńska, ja zaś czekałam, bo nagle lęk mnie ogarnął przed wyjściem z pokoju. Dziwny on, mały i ubogi, jednakże jakoś mnie chronił. Otwarłam usta, by spytać o karetę, ale zamknęłam je, bo coś mnie powstrzymało. Mignęła mi w głowie myśl o napiwku dla pokojówki i tym szaleństwie, które opętało także i sługę mojego, doprawdy jednak w tej chwili o jego niepojętą rozrzutność nie mogłam się troszczyć. Z rozpaczą zdecydowałam, że niech robi, co chce, całego mojego majątku w tym jednym dniu przecież nie straci.