Był taki facet w okolicy, który naciągał władze miejskie proponując budowę autostrady. Czyjaś żona kombinowała ze zjawiającymi się co jakiś czas komiwojażerami, zaś dwie inne miały jakieś romanse na boku. Jakiś nastolatek zrobił swojej dziewczynie dziecko, rzucił ją, a potem chwalił się tym przed kolegami. Co najmniej dziewiętnaście rodzin z sąsiedztwa ukrywało całkowicie lub częściowo swe dochody przed władzami podatkowymi. Sąsiedzi Kluge'a trzymali na podwórku psa, który szczekał całą noc. No, na psa mogłem się jeszcze zgodzić. Mnie samego nie raz zrywał w nocy na nogi. Ale całą reszta była bez sensu! Po pierwsze, jakim prawem facet, który w sypialni trzyma prawie tysiąc litrów narkotyków, osądza swoich sąsiadów tak surowo? To znaczy, deprawowanie nieletnich to jedna sprawa, ale żeby oczerniać całą rodzinę, bo syn kradnie samochody? A poza tym… skąd on wiedział o niektórych sprawach? Ale było tam jeszcze więcej. W szczególności czwórka niewiernych mężów. Między nimi Harold (Hal) Lanier, który od trzech lat widywał się z kobietą nazwiskiem Toni Jones, podobnie jak on zatrudnioną w Dziale Przetwarzania Danych policji Los Angeles. Namawiała Hala na rozwód z żoną, on zaś "czekał na odpowiedni moment, by jej o tym powiedzieć". Spojrzałem na Hala. Jego poczerwieniałą twarz starczyła mi za całe potwierdzenie. I nagle jakbym dostał obuchem w głowę. Czego Kluge dowiedział się o mnie? Przebiegłem wzrokiem wydruk, szukając swojego nazwiska. Znalazłem je w ostatnim akapicie. "…Przez trzydzieści lat pan Apfel płaci za błąd, którego nawet nie popełnił. Nie zamierzam posunąć się aż tak daleko, by proponować uznanie go za świętego, ale z braku przeciwwskazań – gdyby nawet nie było innych powodów – niniejszym zapisuję moją posiadłość i stojący na niej dom Victorowi Apfelowi." Spojrzałem na Osborne'a, którego zmęczone oczy patrzyły na mnie uważnie. – Ale ja tego nie chcę!
– Czy pańskim zdaniem, to ta nagroda, o której Kluge wspominał w swoim nagraniu? – Na pewno – odparłem. – A cóż by to było innego?
Osborne westchnął i odchylił się w fotelu.
– Przynajmniej nie zechciał zapisać panu lekarstw. Czy nadal pan twierdzi, że go nie znał? – Czy pan mnie o coś oskarża? Rozłożył ręce.
– Panie Apfel, po prostu zadaję panu pytanie. Z samobójstwami nigdy nic do końca nie wiadomo. Może to było morderstwo. Jeśli tak, to jak dotąd, jest pan jedyną znaną nam osobą, która na tym skorzystała. – Był dla mnie prawie zupełnie obcym człowiekiem.
Skinął głową stukając palcem w swój egzemplarz wydruku. Ja popatrzyłem na swój, myśląc, że dałbym wiele, żeby go tu nie było. – Co to za… błąd, którego pan nie popełnił?
Obawiałem się tego pytania.
– Byłem jeńcem w Korei – powiedziałem.
Osborne przetrawiał to przez chwilę w milczeniu.
– Zrobili panu pranie mózgu?
– Tak.
– Uderzyłem dłonią w oparcie fotela i nagle poczułem potrzebę wstania i przejścia się po pokoju. W domu robiło się chłodno. – Nie. Ja nie… z tym słowem zawsze było dużo zamieszania. Czy robili mi "pranie mózgu"? Tak. Czy powiodło im się? Czy przyznałem się do swych zbrodni i potępiłem rząd USA? Nie. Raz jeszcze poczułem, jak taksują mnie owe pozornie zmęczone oczy. – Wciąż pan jeszcze… silnie to odczuwa.
– Czegoś takiego się nie zapomina.
– Czy chce pan coś jeszcze dodać?
– Tyle tylko, że to wszystko było takie… Nie, nie mam nic do dodania. Ani panu, ani komukolwiek innemu. – Będę musiał zadać panu jeszcze kilka pytań na temat śmierci Kluge'a. – Myślę, że lepiej będzie, jeśli mój adwokat będzie przy tym obecny. – O Chryste. Teraz muszę brać adwokata. Nawet nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Osborne znowu tylko skinął głową. Podniósł się i poszedł do drzwi. – Chciałem to uznać za samobójstwo – powiedział.
– Gryzło mnie tylko to, że nie było listu. Teraz mamy już list. – Machnął ręką w kierunku domu Kluge'a i nagle na jego twarzy pojawił się gniewny wyraz. – Ten facet nie tylko pisze list, ale programuje to całe kurestwo do komputera razem z efektami specjalnymi rodem z gry wideo. Wiem, że ludzie wyczyniają różne wariactwa. Widziałem już wiele dziwnych rzeczy. Ale kiedy usłyszałem, jak komputer wygrywa hymn kościelny, zrozumiałem, że to morderstwo. Mówiąc prawdę, panie Apfel, nie uważam, że pan to zrobił. W tym wydruku są ze dwa tuziny motywów. Może on szantażował ludzi na prawo i lewo. Może właśnie w ten sposób zarobił na te wszystkie maszyny. A ludzie, którzy mają tyle narkotyków, zwykle umierają gwałtowną śmiercią. Mam dużo do zrobienia w tej sprawie i znajdę mordercę. – Wymamrotał coś o nie opuszczaniu miasta, o tym, że wpadnie później, i wyszedł. – Victor…
– odezwał się Hal. Spojrzałem na niego.
– Ja o tamtym… co było w wydruku – wykrztusił w końcu – Byłbym ci wdzięczny… no wiesz, o co mi chodzi. – Miał oczy jak basset. Nigdy przedtem nie zauważyłem tego u niego. – Hal, jeśli po prostu pójdziesz sobie i dasz mi spokój, nie masz się czego obawiać. Skinął głową i chyłkiem ruszył w stronę drzwi. – Myślę, że to wszystko nie wyjdzie na jaw – powiedział. Ale, oczywiście, wyszło na jaw. Stałoby się tak zapewne nawet, gdyby nie było tych listów, które zaczęły nadchodzić w kilka dni po śmierci Kluge'a. Wszystkie nadano w Trenton, w stanie New Jersey; wszystkie wydrukował komputer, którego nikt nie potrafił odnaleźć. Listy opisywały szczegółowo wszystko, o czym Kluge wspomniał w swym testamencie. Ale wtedy nic o tym jeszcze nie wiedziałem, Resztę dnia po wyjściu Hala spędziłem w łóżku, leżąc pod kocem elektrycznym. Nie byłem w stanie rozgrzać stóp. Wstawałem tylko po to, by pomoczyć się w wannie lub zrobić kanapkę. Do drzwi dobijali się reporterzy, ale nie otwierałem. Następnego dnia zadzwoniłem do adwokata od spraw karnych – Martina Abramsa, pierwszego na liście – i zaangażowałem go. Adwokat powiedział mi, że pewnie przyjadą, by zabrać mnie na komendę, na przesłuchanie. Odparłem, że nie pojadę, szybko wziąłem dwa proszki i rzuciłem się biegiem do łóżka. Parę razy w okolicy rozlegały się syreny wozów policyjnych. Raz usłyszałem dochodzące z ulicy krzyki. Opanowałem pokusę, by wyjrzeć. Pewnie, że byłem ciekaw, ale wiadomo, co stanie się z tym, kto pcha nos między drzwi. Czekałem na ponowną wizytę Osborne'a, który jednak nie przyszedł. Minęło kilka dni, potem tydzień. Przez ten czas wydarzyły się tylko dwie interesujące rzeczy. Pierwszą było stukanie do drzwi, dwa dni po śmierci Kluge'a. Wyjrzałem przez szparę w drzwiach i zobaczyłem srebrzystego Ferrari stojącego przy krawężniku. Nie mogłem dostrzec, kto stoi pod drzwiami, więc zapytałem, kto tam. – Nazywam się Lisa Foo – odezwał się damski głos.
– Prosił pan, żebym wpadła.
– Absolutnie sobie nie przypominam.
– Czy to nie dom Charlesa Kluge'a?
– To tamten obok.
– Och, przepraszam.
Pomyślałem, że powinienem uprzedzić ją, że Kluge nie żyje, więc otworzyłem drzwi. Dziewczyna obróciła się do mnie i uśmiechnęła się. Wrażenie było piorunujące. Jak można zacząć opis Lisy Foo? Pamiętacie te lata, gdy gazety drukowały na pierwszych miejscach karykatury Hirohito i Tojo, a Times bez zażenowania używał słowa "żółtek"? Karykatury przedstawiały małych ludzików z twarzami szerokimi jak piłki do rugby, uszami jak ucha dzbanków, w okularach w grubej oprawie, z dwoma zajęczymi zębami i cienkimi jak ołówek wąsami… Gdyby nie brak wąsów, Lisa byłaby idealną modelką do karykatury Tojo. Miała potrzebne okulary, uszy, zęby. Ale zęby te tkwiły w klamerkach, niczym klawisze fortepianu owinięte drutem kolczastym. Miała może metr siedemdziesiąt, może metr siedemdziesiąt pięć i nie ważyła więcej niż pięćdziesiąt kilo. Dałbym jej nawet tylko czterdzieści pięć, ale dodałem po dwa i pół kilo za obie piersi, tak niewiarygodnie duże, przy jej chudej sylwetce, że zrazu napis na jej koszulce odczytałem jako LVIS ŻYJ. Dopiero kiedy obróciła się w lewo i prawo, zobaczyłem po jednej literze E na początku i końcu napisu. Wyciągnęła szczupłą dłoń. – Wygląda, że na jakiś czas będziemy sąsiadami – powiedziała. – Przynajmniej, póki nie zostanie uporządkowana sprawa tej smoczej jamy obok. – Jeśli mówiła z jakimś obcym akcentem, to chyba tylko przedmieść Los Angeles. – To ładnie.