– Proszę wejść, Tichy.
Wszedłem więc. Nie zdziwiłem się nawet szczególnie, że tak się odezwał, jakby czekał na mnie; przyjąłem spokojnie i to, że za biurkiem siedział imć George Symington, w szarym flanelowym ubraniu, z włochatym fularem na szyi, w ustach miał cienkie cigarrillo, na twarzy - czarne okulary, i zdawał się patrzeć na mnie ni to pobłażliwie, ni to z żalem.
– Proszę usiąść - rzekł - bo to chwilę potrwa.
Usiadłem. Pokój, z całymi szybami, był oazą schludności i ciepła w powszechnym zapuszczeniu, ani śladu lodowatych przeciągów, nawianego śniegu, tacka, dymiąca czarna kawa, popielniczka, dyktafon, nad jego głową wisiało na ścianie kilka barwnych aktów kobiecych. Zaskoczyło mnie bezsensowne raczej skojarzenie, że tych ciał na fotografii nie pokrywał żaden liszaj.
– Doigrał się pan! - rzekł dosadnie. - A przy tym nie może się pan skarżyć! Najlepsza pielęgniarka, jedyny rzeczowidz w całym stanie, wszyscy starali się pomóc panu, ale cóż? Pan chciał się dodłubać «prawdy» na własną rękę!
– Ja? - powiedziałem oszołomiony jego słowami, a nim zebrałem myśli, nim je dostroiłem do jego słów, napadł:
– Proszę tylko nie łgać. Za późno na to. Zdawało się panu, że jest pan niesłychanie przebiegły, obnosząc się z tymi swoimi skargami i podejrzeniami o «halucynację»'! «Kanał», «szczury hotelowe», «dosiadać», «kulbaczyć». I takimi prymitywnymi wymysłami chciał się pan posłużyć, sądził pan, że one wystarczą? Tylko defryzak może być aż tak głupi!
Słuchałem go z na pół otwartymi ustami. Pojąłem błyskawicznie, że wszelkie zaprzeczanie będzie daremne, bo i tak mi nie uwierzy. Brał moje autentyczne obsesje za celowy manewr! A więc i ta rozmowa ze mną, w której wyjawiał tajemnice «Procrustics Inc.», nie służyła niczemu innemu, jak tylko pociągnięciu mnie za język, po to używał tych słów, które tak okrutnie wówczas mnie zaskoczyły, może sądził, że to jakieś hasła wtajemniczenia - w co, w spisek przeciwchemiczny? Prywatny mój lęk przed halucynacją wziął za pociągnięcie taktyczne… Istotnie za późno było, by mu to tłumaczyć - teraz zwłaszcza, gdy karty leżały odkryte.
– Pan tu na mnie czekał? - spytałem.
– A jakże. Razem z całą swoją przedsiębiorczością był pan przez cały czas prowadzony jak na sznurku. Nie możemy sobie pozwolić na to, by nieodpowiedzialna kontestacja zagroziła panującemu porządkowi.
Starzec konający w korytarzu - przemknęło mi. - On też był częścią zagrodzeń, które mnie tu doprowadziły…
– Niezły ten porządek - powiedziałem. - A jego szef to pan, co? Gratuluję.
– Docinki proszę zachować na lepszą okazję! - odwarknął. Udało mi się go dotknąć. Był zły.
– Przez cały czas szukał pan «źródeł demonizmu», mój defryzoniu, moja zeszłowieczna mrożonko… Otóż nie ma ich. Zaspokajam pańską ciekawość. Nie istnieją, rozumie pan? Dajemy cywilizacji narkozę, bo inaczej by siebie nie zniosła. Dlatego nie wolno jej budzić. Dlatego i pan do niej wróci. Nie grozi panu nic - to przecież jest nie tylko bezbolesne, ale miłe. Nam jest znacznie trudniej, bo musimy zachować trzeźwość dla waszego dobra.
– To pan z poświęcenia tak? - rzekłem. - Rozumiem, zapewne, ofiara złożona na rzecz ogółu.
– Jeżeli pan ceni straszliwą wolność umysłu - odparł oschle - to radzę nie szydzić, powściągnąć głupie docinki, bo dzięki nim tylko szybciej pan ją straci.
– Więc pan ma mi coś jeszcze do powiedzenia? Słucham.
– W tej chwili jestem jedynym oprócz pana człowiekiem w całym stanie, który widzi! Co mam na twarzy? - dorzucił szybko, podchwytliwie.
– Ciemne okulary.
– A więc widzi pan to samo, co ja! - rzekł. - Chemik, który dostarczył Trottelreinerowi środków, już wrócił na łono społeczeństwa i nie żywi żadnych wątpliwości. Nikt nie może ich mieć - czy pan tego nie pojmuje?
– Zaraz - rzekłem. - Wygląda mi na to, że panu naprawdę zależy na przekonaniu mnie. To dziwne. Właściwie - czemu?
– Bo żaden rzeczowidz nie jest demonem! - odparł. - Jesteśmy zniewoleni stanem rzeczy. Zagnał nas w kąt. Gramy takimi kartami, jakie nam społeczny los wcisnął w ręce. Przynosimy spokój, pogodę i ulgę jedynym zachowanym sposobem. Utrzymujemy na skraju równowagi to, co bez nas runęłoby w agonię powszechną. Jesteśmy ostatnim Atlasem tego świata. Chodzi o to, że jeżeli już musi ginąć, niechaj nie cierpi. Jeżeli nie można odmienić prawdy, trzeba ją zasłonić, to ostatni jeszcze humanitarny, jeszcze ludzki obowiązek.
– A więc już na pewno nie da się nic zmienić? - spytałem.
– Mamy rok 2098 - rzeki. - 69 miliardów żyjących legalnie i zapewne koło 26 miliardów zatajonych. Średnia temperatura roczna spadła o cztery stopnie; za piętnaście, dwadzieścia lat będzie tu lodowiec. Nie możemy zapobiec zlodowaceniu; nie możemy do niego nie dopuścić - możemy je tylko zakryć.
– Zawsze uważałem, że w piekle musi być mróz - rzekłem. - Więc malujecie drzwi do niego w ładne wzorki?
– Właśnie tak - powiedział. - Jesteśmy ostatnimi Samarytanami. Ktoś musiał, z tego miejsca, mówić do pana - przez przypadek ja jestem tym człowiekiem.
– Przypominam sobie: ecce Homo! - powiedziałem. - Ale… zaraz… pojmuję, o co panu chodzi. Pan chce mnie przekonać do swej funkcji - eschatologicznego narkotyzera. Kiedy już nie ma chleba - narkoza cierpiącym. Tylko nie wiem, po co panu moje nawrócenie, skoro i tak mam o nim zaraz zapomnieć? Jeżeli środki, których pan używa, są dobre, dlaczego wysila się pan na rozumowe argumenty? Jeżeli są dobre, parę kropel kredybilanu, jedno chluśnięcie w oczy i z entuzjazmem zaakceptuję każde pana słowo, będę pana szanował i czcił. Widocznie pan sam nie jest przeświadczony o wartości takiego leczenia, jeżeli pociąga pana zwyczajne staroświeckie gadanie, rzucanie słów na wiatr, jeżeli zadowala pana rozmowa zamiast sięgnięcia po dyfuzer! Widać wie pan doskonale, że psychemiczne zwycięstwo jest zwykłym oszustwem, że pozostanie pan sam na placu jako triumfator ze zgagą. Pan chce mnie najpierw przekonać, a potem wepchnąć w niepamięć, ale to się panu nie uda. Powieś się pan na swej szlachetnej misji, razem z tymi dziwkami, których fotosy uprzyjemniają panu zbawicielską robotę… Potrzebuje pan jednak autentycznych, bez szczeciny, co?
Twarz wykręcił mu skurcz wściekłości. Zerwał się, wołając:
– Mam inne środki prócz arkadyjskich! Są i piekła chemiczne!
I ja wstałem. Sięgał do przycisku na biurku, kiedy krzyknąłem: - Pójdziemy tam razem! - Skoczyłem mu do gardła: Impet cisnął nas - jakem chciał - ku otwartemu oknu. Zatupotały kroki, twarde garście usiłowały odedrzeć mnie od niego, wił się, kopał, ale już u parapetu, przegiąwszy go w tył, zebrałem ostatnie siły i skoczyłem; zaświszczało w uszach, koziołkowaliśmy sczepieni, wirujący lej ulicy rósł - przygotowałem się na miażdżący cios, a uderzenie przyszło tymczasem miękkie, bluznęły czarne nurty, cuchnąca, najdroższa topiel zamknęła się nad moją głową - i na powrót się otwarła. Wynurzyłem się pośrodku kanału, ocierając oczy, z intensywnym smakiem pomyj w ustach, ale szczęśliwy, szczęśliwy! Profesor Trottelreiner, wyrwany z drzemki mymi potępieńczymi wrzaskami, pochylał się nad tonią i podawał mi z brzegu - jak bratnią dłoń - rączkę ciasno zwiniętego parasola. Odgłosy bembardowania ucichały. Dyrekcja Hiltona spała pokotem na nadmuchiwanych fotelach (stąd nadymanki!), a sekretarki zachowywały się wyzywająco przez sen. Jim Stantor chrapiąc przewracał się z boku na bok i przydusił szczura, który wyskubywał mu czekoladę z kieszeni; obaj się przestraszyli. Profesor Dringenbaum, metodyczny Szwajcar, kucając u ściany, w pożółkłym świetle latarki poprawiał wiecznym piórem swój referat. Uzmysłowiwszy sobie, że ta skupiona czynność zwiastuje początek obrad drugiego dnia Kongresu Futurologicznego, wybuchnąłem takim śmiechem, że maszynopis wypadł mu z palców, chlupnął w czarną wodę i odpłynął - w niezbadaną przyszłość.
Listopad 1970