Lecz jeśli tak, to już odjeżdżać czas, wykorzeniłem się więc i nastawiłem dla pewności ucha. Ani chybi - surmy grały. Okulbaczony szczur, okaz wyjątkowy nawet jak na wierzchowego, odwrócił głowę i spojrzał na mnie spod obwisłych skośnie powiek smutnymi oczami profesora Trottelreinera. Zacukałem się od nagłej wątpliwości: jeżeli to profesor przypominający szczura, dosiąść go nie uchodzi, ale jeśli tylko szczur podobny do profesora, nic to. Lecz surmy grały. Skoczyłem nań na oklep i wpadłem do kanału. Dopiero ta wstrętna kąpiel otrzeźwiła mnie. Trzęsąc się z obrzydzenia i wściekłości wylazłem na chodnik. Szczury niechętnie zrobiły mi nieco miejsca. Dalej spacerowały na dwu nogach. Ależ to jasne - przemknęło na - halucynogeny: gdy ja miałem się za drzewo, czemuż one nie mogły się mieć za ludzi? Po omacku szukałem maski tlenowej, aby ją wdziać czym prędzej. Odnalezioną zacząłem naciągać na twarz; oddychając jednak niespokojnie, bo skąd wziąć pewność, czy to maska rzetelna, czy tylko jej przywidzenie?
Wokół mnie pojaśniało nagle - podniósłszy głowę, ujrzałem otwartą klapę, a w niej sierżanta armii amerykańskiej, który wyciągał do mnie rękę.
– Prędzej! - zawołał. - Prędzej!
– Co, helikoptery przyleciały?! - zerwałem się na równe nogi.
– Na górę, szybko! - wołał.
Inni też się już podrywali. Wspiąłem się po drabince.
– Nareszcie! - dyszał pode mną Stantor.
Na górze było jasno od pożaru. Rozejrzałem się żadnych helikopterów, jedynie kilku żołnierzy w bojowych hełmach, z podpinkami spadochroniarzy, podawało nam jakąś uprząż.
– Co to jest? - spytałem zdziwiony.
– Prędzej, prędzej! - wołał sierżant.
Żołnierze zaczęli mnie kulbaczyć. Halucynacja! - pomyślałem.
– Nic podobnego - rzekł sierżant - to są olstra skokowe, nasze indywidualne rakietki, zbiornik jest w tornistrze. Złap się pan za to - wetknął mi w rękę jakąś dźwignię, gdy żołnierz, stojący za mymi plecami, dociągał gurt pasa. - Dobra!
Sierżant klepnął mnie po ramieniu i nacisnął coś na mym tornistrze. Rozległ się przeciągły, ostry świst, para czy też biały dym, buchający z dyszy tornistra, owionął mi nogi, zarazem uniosłem się jak piórko w powietrze.
– Ależ ja nie umiem tym kierować! - wołałem, mknąc świecą w czarne niebo, groźnie połyskujące łunami.
– Nauczy się pan! Azymut na Gwiazdę Polarną!! - krzyczał z dołu sierżant.
Spojrzałem pod nogi. Pędziłem właśnie nad gigantyczną kupą gruzu, która niedawno jeszcze była hotelem Hiltona. Obok widniała maleńka gromadka ludzi, dalej ogromnym pierścieniem buchały krwawe języki ognia, na jego tle zaczerniała okrągła plamka - to startował, z otwartym parasolem, profesor Trottelreiner. Obmacywałem się sprawdzając, czy pasy i szleje trzymają jak należy. Tornister bulgotał, dudlił, świszczał, para buchająca odrzutem coraz mocniej parzyła mi łydki, podkurczałem je więc, jak mogłem. od tego jednak straciłem stateczność i przez dobrą minutę kręciłem się w powietrzu jak ciężki bąk. Potem - nieumyślnie - szarpnąwszy dźwignię, coś zmieniłem w ustawieniu wylotów, bo jednym rzutem puściłem się w poziomy lot. Było to nawet dość przyjemne, a byłoby daleko milsze, gdybym przynajmniej wiedział, dokąd lecę. Manipulowałem dźwignią, starając się zarazem ogarnąć całą leżącą pode mną przestrzeń. Czarnymi zębami rysowały się rumy domów na ścianach pożarów. Zobaczyłem błękitne, czerwone i zielone nitki ognia, które poszybowały ku mnie z ziemi, zapiało mi przy uchu, pojąłem, że strzelają do mnie. A więc szybciej, szybciej! Nacisnąłem dźwignię. Tornister charknął, zagwizdał jak nadpsuty parowóz, oblał mi ukropem nogi i tak mnie pchnął, że pomknąłem koziołkując w czarny jak smoła przestwór.
Wicher gwizdał mi w uszach, czułem, jak scyzoryk, portfel i inne drobiazgi sypią mi się z kieszeni, spróbowałem znurkować za utraconymi przedmiotami, ale znikły mi z oczu. Byłem sam, pod spokojnymi gwiazdami, i wciąż sycząc, szumiąc, dudniąc - leciałem. Starałem się odnaleźć Gwiazdę Polarną, by wejść na jej kurs; gdy mi się to udało, tornister wydał ostatnie tchnienie i z rosnącą chyżością runąłem w dół. Na całe szczęście tuż nad ziemią - widziałem wijącą się mgławo szosę, cienie drzew, jakieś dachy - raz jeszcze rzygnął resztką pary. Odrzut ten zahamował mój upadek, tak że poleciałem dość nawet miękko na trawę. Ktoś leżał nie opodal w rowie i jęczał. Byłoby doprawdy dziwne - pomyślałem - gdyby się tam znajdował profesor! W samej rzeczy to był on. Pomogłem mu wstać. Obmacał całe ciało, narzekając, ze zgubił okulary. Zresztą nic złego sobie nie zrobił. Poprosił, abym pomógł mu odpiąć tornister, ukląkł na nim i wyciągnął coś z bocznej kieszeni; były to jakieś stalowe rurki z kołem.
– A teraz pański…
Z mego tornistra też wydobył koło, coś tam majstrował, aż zawołał:
– Wsiadać! Jedziemy.
– Co to jest? Dokąd? - spytałem oszołomiony.
– Tandem. Do Waszyngtonu - lakonicznie odparł profesor, już z nogą na pedale.
– Halucynacja! - przemknęło mi.
– Skąd! - obruszył się Trottelreiner. - Zwykłe wyposażenie spadochroniarskie.
– No dobrze, ale skąd się pan na tym zna? - pytałem, sadowiąc się na tylnym siodełku. Profesor odepchnął się i pojechaliśmy po trawie, aż ukazał się asfalt.
– Pracuję dla USAF! - odkrzyknął profesor, za wzięcie pedałując.
O ile pamiętałem, od Waszyngtonu dzieliły nas jeszcze Peru i Meksyk, nie mówiąc o Panamie.
– Nie damy rady rowerem! - zawołałem pod wiatr.
– Tylko do punktu zbornego! - odkrzyknął profesor.
Czyżby nie był zwyczajnym futurologiem, za jakiego się podawał? Wpakowałem się w nie byle jaką kabałę… I co ja mam do roboty w Waszyngtonie? Zacząłem hamować.
– Co pan robi? Proszę kręcić! - surowo strofował mnie profesor pochylony nad kierownicą.
– Nie! Stajemy. Ja wysiadam! - odparłem zdecydowanie.
Tandem zatoczył się i zwolnił. Profesor, wspierając się nogą o ziemię, pokazał mi szyderczym gestem dookólne mroki.
– Jak pan chce. Szczęść Boże!
Ruszał już.
– Bóg zapłać! - zawołałem i patrzałem w ślad za nim; czerwona iskierka tylnego światła znikła w ciemności, ja zaś, zdezorientowany, usiadłem na słupku milowym, żeby przemyśleć własną sytuację.
– Coś kłuło mnie w łydkę. Machinalnie sięgnąłem ręką, wymacałem jakieś gałązki i jąłem je obłamywać. Zabolało. Jeżeli to są moje pędy - rzekłem sobie - jestem niewątpliwie nadal wewnątrz halucynacji! Pochyliłem się, żeby to sprawdzić, gdy wtem uderzyła we mnie jasność. Zza zakrętu błysnęły srebrne jody, olbrzymi cień samochodu zwolnił, otwarły się drzwi. Wewnątrz pałały zielone, złotawe i niebieskie pasemka światełek na tablicy rozdzielczej, matowy blask spowijał parę kobiecych nóg w nylonach, stopy w złotej jaszczurce spoczywały na pedałach, ciemna twarz z pąsowymi wargami pochyliła się ku mnie, zabłysły brylanty na palcach trzymających koło kierownicze.
– Podwieźć?
Wsiadłem. Byłem tak zaskoczony, że zapomniałem o moich gałązkach Ukradkiem przesunąłem ręką wzdłuż własnych nóg - to były tylko osty.
– Co, już? - odezwał się niski głos o zmysłowym timbrze.
– Niby «co, już?» - spytałem zbity z pantałyku.
Wzruszyła ramionami. Potężny samochód skoczył, dotknęła jakiegoś klawisza, zapadł mrok, tylko przed nami gnał strzęp oświetlonej drogi, spod tablicy rozdzielczej popłynęła klaskająca melodia. Jednak to dziwne - myślałem. - Jakoś się nie klei. Ani ręki, ani nogi. Co prawda nie gałązki, tylko osty, a jednak, jednak!
Przyjrzałem się obcej. Była niewątpliwie piękna, w sposób zarazem kuszący, demoniczny i brzoskwiniowy. Ale zamiast spódniczki miała jakieś pióra. Strusie? Halucynacja?… Z drugiej strony, obecna moda damska… Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Szosa była pusta; rwaliśmy, aż igła tachometru pochylała się ku krańcowi skali. Naraz jakaś ręka wczepiła mi się z tyłu we włosy. Drgnąłem. Palce, zakończone ostrymi paznokciami, drapały mnie w potylicę, raczej pieszczotliwie niż morderczo.
– Kto to? Co tam? - próbowałem się uwolnić. Nie mogłem jednak ruszyć głową. - Proszę mnie puścić!