Kochany Pacjencie (imię, nazwisko). Przebywasz obecnie w naszym eksperymentalnym szpitalu stanowym. Zabieg, który uratował Ci życie, był poważny - bardzo poważny (niepotrzebne skreślić). Nasi najlepsi chirurdzy, w oparciu o najnowsze osiągnięcia medycyny, dokonali na Tobie jednej - dwu - trzech - czterech - pięciu - sześciu - siedmiu - ośmiu - dziewięciu - dziesięciu operacji (niepotrzebne skreślić). Byli oni zmuszeni, dla Twego dobra, zastąpić pewne części Twojego organizmu narządami wziętymi od innych osób zgodnie z Ustawą Federalną Izb, Kongr. i Sen. (Rozp. Dz. Ust. 1989/0001/89/1). To serdeczne powiadomienie, które obecnie czytasz, ma Ci pomóc w najlepszym zaakomodowaniu się do nowo powstałych warunków życia. Ocaliliśmy je dla Ciebie. Jednakowoż byliśmy zmuszeni usunąć Ci ręce, nogi, grzbiet, czaszkę, kark, brzuch, nerki, wątrobę, inne (niepotrzebne skreślić). Możesz być całkowicie spokojny o los owych Twoich doczesnych szczątków; zaopiekowaliśmy się nimi zgodnie z Twoją religią i wierni jej zaleceniom dokonaliśmy ich pogrzebania, spalenia, mumifikacji, rozsiania prochów na wietrze, napełnienia urny popiołem, poświęcenia, wysypania do śmieci (niepotrzebne skreślić). Nowa postać, w jakiej będziesz odtąd pędzić szczęśliwe i zdrowe życie, może stanowić dla Ciebie niejakie zaskoczenie, lecz zapewniamy Cię, że jak wszyscy nasi inni drodzy pacjenci, wnet się przyzwyczaisz. Uzupełniliśmy Twój organizm, wykorzystując najlepsze, sprawne, dostateczne, takie organy (niepotrzebne skreślić), jakie mieliśmy do dyspozycji. Gwarantujemy Ci sprawność owych organów na przeciąg roku, sześciu miesięcy, kwartału, trzech tygodni, sześciu dni (niepotrzebne skreślić). Musisz zrozumieć, że…

Na tym się tekst urywał. Teraz dopiero zauważyłem, że na samej górze arkusza napisał ktoś blokowymi literami: IJON TICHY. Oper. 6, 7 i 8. KOMPLET. Papier zadygotał mi w rękach. Wielki Boże, co ze mnie zostało? Bałem się spojrzeć nawet na własny palec. Grzbiet dłoni porastały grube, rude włosy. Zatrząsłem się cały. Wstałem, opierając się o ścianę, z zawrotem głowy. Biustu nie miałem; dobre i to. Panowała cisza. Jakiś ptaszek ćwierkał za oknem. Wybrał sobie czas na ćwierkanie! KOMPLET. Co znaczy KOMPLET? Kim jestem? Ijonem Tichym. Tego byłem pewien. A więc? Najpierw obmacałem nogi. Były obie, ale krzywe - w iks. Brzuch - nieprzyjemnie spory. Palec wpadł do pępka jak do studni. Fałdy tłuszczu… brrr! Co się ze mną stało? Helikopter, prawda. Zestrzelono go? Ambulans. Chyba granat lub mina. Potem ja - ta czarna mała - potem kontestacja - na korytarzu - granaty? Więc i ją, biedulę?… I raz jeszcze… Ale co znaczą te ruiny, ten gruz?

– Halo! - zawołałem - jest tu kto?

Urwałem zaskoczony. Miałem wspaniały głos, operowy bas, że aż echo poszło. Chciałem koniecznie przejrzeć się w lustrze, lecz bardzo się bałem. Podniosłem rękę do policzka. Mocny Boże! Grube, zwełnione kudły… Pochyliwszy się, zobaczyłem własną brodę, zakrywała mi piżamę do pół piersi, rozstrzępiona, kosmata, ruda. Ahenobarbus! Rudobrody! No, można się ogolić… Wyjrzałem na taras. Ptaszek dalej ćwierkał - kretyn. Topole, sykomory, krzewy - cóż to jest? Ogród. Stanowego szpitala…? Na ławce ktoś siedział, z podkasanymi nogawkami piżamy, i opalał się.

– Halo! - zawołałem.

Odwrócił się. Ujrzałem dziwnie znajomą twarz. Zamrugałem oczami. Ależ to moja, to ja! Trzema susami znalazłem się na zewnątrz. Dysząc, wpatrywałem się we własną postać. Żadnej wątpliwości - to byłem ja!

– Czego pan tak patrzy? - odezwał się niepewnie, moim głosem.

– Skąd to - do pana? - wybełkotałem. - Kto pan jest?! Kto dał panu prawo…

– Aha! To pan!

Wstał.

– Jestem profesor Trottelreiner.

– Ale dlaczego… na Boga, dlaczego… kto…

– Nie miałem w tym żadnego udziału - rzekł poważnie. Moje wargi mu drgały. - Wtargnęli tu ci, wie pan - yippiesi. Kontestatorzy. Granat… Stan pana uznano za beznadziejny, mój też. Bo ja leżałem obok, w następnej separatce.

– Jak to «beznadziejny»! - parsknąłem. - Przecież widzę - jak pan mógł!

– Ależ byłem bez przytomności, daję panu słowo! Doktor Fisher, główny chirurg, wyjaśnił mi wszystko: brali najpierw narządy i ciała najlepiej zachowane, a kiedy przyszli moja kolej, zostały już tylko wybierki, więc…

– Jak pan śmie! Mało, że przywłaszczył pan sobie moje ciało, jeszcze się pan wybrzydza!

– Nie wybrzydzam się, powtarzam tylko to, co mówił mi doktor Fisher! Zrazu uznali to - wskazał własną pierś - za niezdatne, ale w braku czegoś lepszego podjęli się reanimacji. Pan już był w tym czasie przeszczepiony…

– Ja byłem…?

– No tak. Pana mózg.

– Więc kto to jest? To znaczy był? - pokazałem na siebie.

– Jeden z tych kontestatorów. Jakiś przywódca podobno. Nie umiał się obchodzić z zapalnikami, dostał odłamkiem w mózg, tak słyszałem. No więc… - Trottelreiner wzruszył mymi ramionami.

Wzdrygnąłem się. Było mi nieswojo w tym ciele, nie wiedziałem, jak się mam do niego ustosunkować. Brzydziłem się. Paznokcie grube, kwadratowe, nie zwiastowały inteligencji!

– I co będzie teraz? - szepnąłem, siadając obok profesora, bo mi kolana zmiękły. - Ma pan może lusterko?

Wyjął z kieszeni. Zobaczyłem, porwawszy je chciwie, wielkie, podsiniaczone oko, porowaty nos, zęby w fatalnym stanie, dwa podbródki. Dół twarzy tonął w rudej brodzie. Oddając lusterko zauważyłem, że profesor znów wystawił kolana i łydki do słońca i pod wpływem pierwszego impulsu chciałem go przestrzec, że mam nader delikatną skórę, ale ugryzłem się w język. Jeśli dozna słonecznego poparzenia, będzie to jego rzecz, bo już nie moja!

– Dokąd ja teraz pójdę? - wyrwało mi się. Trottelreiner ożywił się. Jego (jego?!) rozumne oczy spoczęły ze współczuciem na mej (mej?!) twarzy.

– Nie radzę panu nigdzie iść! On był poszukiwany przez policję stanową i przez FBI za serię zamachów. Są listy gończe, nakazy «shoot to kill»!

Zadrżałem. Tylko tego mi jeszcze brakowało. Boże, to jednak chyba halucynacja! - pomyślałem.

– Ale skąd! - żywo zaprzeczył Trottelreiner. - Jawa, drogi panie, najrzetelniejsza jawa!

– Czemu szpital taki pusty?

– To pan nie wie? A, prawda, pan był nieprzytomny… Jest strajk.

– Lekarzy?

– Tak. Całego personelu. Ekstremiści porwali doktora Fishera. Żądają wydania im pana w zamian za jego zwolnienie.

– Wydania mnie?

– No tak, nie wiedzą że pan, nieprawdaż, już nie jest sobą, tylko Ijonem Tichym…

W głowie mi pękało.

– Popełnię samobójstwo! - rzekłem ochrypłym basem.

– Nie radzę. Żeby znowu pana przesadzili?

Rozmyślałem gorączkowo, jak się przekonać, czy to nie jest jednak halucynacja.

– A gdybym tak… - rzekłem podnosząc się.

– Co?

– Gdybym się tak przejechał na panu. Hm? Co pan na to?

– Prze… co? Pan chyba oszalał?!

Zmierzyłem go oczami, zebrałem się w sobie, skoczyłem na oklep i wpadłem do kanału. Omal się nie udławiłem czarną, cuchnącą bryją, lecz cóż to była, mimo wszystko, za ulga! Wylazłem na brzeg, szczurów było już mniej, widać sobie gdzieś poszły. Zostały tylko cztery. U samych kolan śpiącego głęboko profesora Trottelreinera grały jego kartami w bridża. Przeraziłem się. Nawet biorąc pod uwagę niezwykle wysokie, stężenie halucynogenów - czy to możliwe, żeby naprawdę mogły grać? Zajrzałem najtłustszemu w karty. Młócił nimi bez ładu i składu. Nie był to żaden bridż! No, nic takiego… Odetchnąłem.

Na wszelki wypadek postanowiłem twardo nie ruszać się na krok od kanału: miałem zupełnie dość wszelkich form ratunku z opresji, przynajmniej na jakiś czas. Będę się domagał pierwej gwarancji, inaczej znów Bóg wie co mi się przywidzi. Obmacałem twarz. Ani brody, ani maski. Co się znów z nią stało?

– Co się mnie tyczy - rzekł profesor Trottelreiner, nie otwierając oczu - jestem uczciwą dziewczyną i liczę na to, że zechce pan to uwzględnić.

Nadstawił ucha, jak gdyby uważnie wysłuchiwał odpowiedzi na swe słowa, po czym dorzucił:


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: