ROZDZIAŁ TRZECI

Tucker siedział na bocznym tarasie, gdzie purpurowy powojnik oplatał wiklinową kratkę. Koliber przemknął obok niego kolorową plamą i przysiadł, by napić się z wielkiego kielicha kwiatu. Z domu dobiegał szum odkurzacza Delii. Dźwięk wydostawał się przez osłonięte siatką okna i mieszał z pobzykiwaniem pszczół.

Pod szklanym stolikiem leżał stary pies rodziny, Buster, worek luźnej skóry i starych kości. Od czasu do czasu zbierał energię, by machnąć ogonem i łypnąć okiem przez szklaną taflę na śniadanie Tuckera.

Tucker zdawał się nie zwracać uwagi na żaden z porannych dźwięków i zapachów. Wchłaniał jej mimochodem, z tym samym roztargnieniem, z jakim popijał zimny sok, czarną kawę i gryzł grzankę.

Odprawiał jeden ze swoich ulubionych porannych rytuałów: przeglądał pocztę.

Jak zwykle nadszedł stos magazynów i katalogów mody dla Josie. Zrzucał je, jeden po drugim, na wyściełane krzesło obok. Przy każdym plaśnięciu Buster podnosił swoje kaprawe oczka z nadzieją, po czym pomrukiwał pełen dezaprobaty.

Był list do Dwayne'a z Nashville, zaadresowany dziecinnym charakterem pisma Sissy. Tucker skrzywił się z niechęcią. Przyjrzał się kopercie pod światło i odłożył ją na bok. Wiedział, że nie jest to upomnienie o alimenty. Jako rodzinny księgowy osobiście wypisywał miesięczne czeki. Sissy otrzymała pieniądze przed dwoma tygodniami.

Zgodnie ze swoim systemem katalogowania, rachunki odłożył na jedno krzesło, korespondencję prywatną za dzbanek z kawą, a listy od organizacji charytatywnych wrzucił do kosza na papiery przy swoim krześle.

Radził sobie z nawałem próśb o wsparcie w ten sposób, że raz w miesiącu sięgał na oślep do kosza i wyciągał dwa listy. Wylosowane organizacje otrzymywały hojne datki, obojętnie czy była to akurat Fundacja Ochrony Dzikich Zwierząt, Amerykański Czerwony Krzyż czy Towarzystwo Zapobiegania Zanokcicy. Dzięki tej prostej metodzie, Tucker czuł, że Longstreetowie Wypełniają swoje obowiązki wobec społeczeństwa. A jeśli pewne organizacje czuły się zdziwione faktem, że jednego miesiąca otrzymały kilkadziesiąt tysięcy dolarów, a przez następne lata ani centa. Tucker był zdania, że to ich problem.

On miał własne.

Nieskomplikowana czynność sortowania poczty pomogła mu o nich zapomnieć, przynajmniej na chwilę. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedział, co powinien uczynić, ponieważ Edda Lou nie dawała znaku życia. Miała dwa dni na podjęcie dalszych kroków zaczepnych po wstrząsającym oświadczeniu publicznym, ale najwyraźniej postanowiła działać na zwłokę. Nie tylko się z nim nie skontaktowała, ale nie odpowiadała na telefony.

Było to niepokojące – zwłaszcza od czasu, gdy otrzymał próbkę jej złości i dowiedział się, że potrafi uderzyć znienacka, z szybkością jadowitego węża. Czekanie, aż zatopi w nim żądło, działało Tuckerowi na nerwy.

Pośród listów od synów Dwayne'a znalazł liliową, uperfumowaną kopertkę, która mogła pochodzić tylko od jednej osoby na świecie.

– Kuzynka Lulu – Tucker uśmiechnął się od ucha do ucha i zapomniał o swoich kłopotach.

Lulu Longstreet Boyston należała do odłamu Longstreetów pochodzącego z Georgii i była kuzynką dziadka Tuckera. Oceniano jej wiek na siedemdziesiąt parę lat, choć od dawna przyznawała się jedynie do sześćdziesięciu pięciu. Była nieprzyzwoicie bogata i kompletnie szalona.

Tucker ją uwielbiał. Choć list adresowany był „do moich kuzynów Longstreetów”, Tucker otworzył go bez ceremonii. Nie miał zamiaru czekać, aż Dwayne i Josie raczą wrócić do domu.

Przeczytał pierwszy akapit, napisany jaskrawoczerwonym atramentem i wydał okrzyk radości.

Kuzynka Lulu donosiła, że „zajrzy” z wizytą.

Jak zwykle, nie sposób było wywnioskować, czy wpadnie na obiad, czy zatrzyma się na miesiąc. Tucker miał szczerą nadzieję, że kuzynka Lulu wybierze tę drugą ewentualność. Potrzebował rozrywki.

Ostatnim razem, gdy „zajrzała” z wizytą, przywiozła karton tortów lodowych opakowany w suchy lód, na głowie zaś miała papierowy kapelusz karnawałowy ze strusim piórem. Paradowała w tym kapeluszu przez tydzień, nie zdejmując go nawet w nocy. Twierdziła, że obchodzi urodziny. Czyjekolwiek.

Tucker zlizał z palców dżem truskawkowy i rzucił Busterowi resztę grzanki. Poniechawszy segregowania poczty, wstał i skierował się w stronę drzwi. Powie Delii, żeby przygotowała pokój kuzynki Lulu.

Był już jedną nogą w salonie, gdy usłyszał rzężenie półciężarówki Austina Hatingera. Tylko jeden pojazd w Innocence wydawał z siebie ten szczególny zgrzytliwo – grzechoczący dźwięk. Opanowawszy chęć, by wejść do domu i zabarykadować drzwi, Tucker wrócił na werandę, gotowy wypić piwo, którego nawarzył.

Oznaki nadejścia Austina były już nie tylko słyszalne, ale i dostrzegalne. Znad krzaków magnolii unosiła się czarna chmura spalin. Z lekkim westchnieniem Tucker wyjął papierosa, obciął koniuszek i czekał na pojawienie się wroga.

Samochód stanął na podjeździe i wytoczył się z niego Austin Hatinger.

Był równie niedźwiedziowaty jak stary ford, ale zamiast druta i sznurka trzymały go do kupy żyły i mięśnie. Twarz pod zniszczonym kapeluszem plantatora wyglądała jak wyrzeźbiona z drewnianego kloca. Głębokie bruzdy biegły od orzechowych oczu przez ogorzałe policzki i znikały w kącikach wąskich zawziętych ust.

Spod kapelusza nie wystawał nawet włosek. Austin nie był łysy. Raz w miesiącu jeździł do fryzjera i kazał strzyc posiwiałe włosy. Zdaniem Tuckera robił to na pamiątkę czterech lat, które spędził w Korpusie. Na ramionach wielkich jak kłody kazał wytatuować sobie „Semper Fi”. Obok powiewała amerykańska flaga.

Austin, który uważał się za bogobojnego chrześcijanina, nigdy nie pozwoliłby sobie na takie bezeceństwo, jak goła baba.

Splunął sokiem tytoniowym na żwir alejki, pozostawiając na nim paskudną żółtą plamę. Pod zakurzonymi portkami i przepoconą roboczą koszulą, mimo upału zapiętą pod samą szyję, rysowało się ciało potężne jak u byka rekordzisty.

Tucker zauważył, że Austin nie wyjął żadnej ze strzelb spoczywających na tylnym siedzeniu. Pomyślał, że tę drobną uprzejmość gościa może poczytać za pomyślny omen.

– Austin! – Zszedł z jednego stopnia, co było oznaką bardzo zdawkowej uprzejmości.

– Longstreet! – Głos Austina przypominał skrobanie paznokciem po betonie. – Gdzie, do diabła, jest moja córka?

Było to ostatnie pytanie, jakiego Tucker się spodziewał, zamrugał więc niepewnie powiekami.

– Słucham?

– Ty bezbożny, pieprzony draniu! Gdzie, do diabła jest Edda Lou? Słysząc tę krótką charakterystykę swojej osoby, Tucker poczuł pewny grunt pod nogami.

– Nie widziałem Eddy Lou od przedwczoraj, czyli od naszego spotkania w barze. – Uniósł dłoń, zanim Austin zdołał się odezwać. Przynależność do najpotężniejszej rodziny w okolicy miała jednak swoje dobre strony. – Możesz się wściekać, ile chcesz, Austin, i spodziewam się, że wściekniesz się jak cholera, ale prawda wygląda tak, że spałem z twoją córką. – Zaciągnął się głęboko papierosem. – Przypuszczam, że miałeś niejakie pojęcie o tym, co robię, kiedy to robiłem, i nie byłeś tym specjalnie zachwycony. Nie winię cię za to.

Wargi Austina uniosły się, odsłaniając nierówne, żółte zęby. Przy najlepszych chęciach nie można było uznać tego za uśmiech.

– Powinienem obedrzeć twój świński tyłek ze skóry w dniu, kiedy zacząłeś koło niej węszyć.

– Może, ale weźmy pod uwagę, że od paru ładnych lat Edda Lou jest pełnoletnia i decyduje o sobie. – Tucker zaciągnął się po raz ostatni, obejrzał niedopałek i odrzucił go w trawę. – Austin, w tym cała rzecz, że co się stało, to się nie odstanie.

– Łatwo ci powiedzieć, kiedy zrobiłeś bękarta mojej córce.

– Przy jej pełnej współpracy – powiedział Tucker, wsadzając ręce w kieszenie spodni. – Dopilnuję, żeby miała wszystko, cotrzeba w ciąży, i nie będę skąpił na utrzymanie dziecka.

– Gadanie. – Austin splunął. – Zawsze byłeś mocny w gębie, Tucker. Teraz posłuchasz, co ja mam ci do powiedzenia. Sam zadbam o swoją córkę i chcę mieć ją tutaj w tej chwili.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: