Tucker otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał z roztargnieniem na smugę krwi, która została mu na ręce.

– Dobrze.

Ręce przestały jej się trząść, ujęła więc Tuckera za podbródek i obejrzała jego twarz.

– Będzie śliwa – orzekła. – Ale coś mi się widzi, że on będzie miał dwie. Spisałeś się nieźle.

– Chyba tak. – Ostrożnie dźwignął się na kolana. Czuł się tak, jakby przeszło po nim stado dzikich koni. – Kwiatami zajmę się później.

– A żebyś wiedział, że się zajmiesz. – Della otoczyła go ramieniem i pomogła mu wejść na schodki.

Postanowił wprawdzie, że Edda Lou nie wyprowadzi go z równowagi, ale nie mógł się pozbyć uczucia mdlącego niepokoju. Powiedział sobie, że to zwariowany Austin powinien martwić się o swoją zwariowaną córkę, która zaszyła się gdzieś, żeby umknąć przed gniewem ojca i przyprawić Tuckera Longstreeta o niepokój sumienia. Ale nie mógł zapomnieć dryfującej słodkiej Francie, z białym ciałem upstrzonym bezkrwistymi dziurami.

Więc wsadził na nos przeciwsłoneczne okulary, żeby ukryć przynajmniej część siniaka pod lewym okiem i, łyknąwszy dwa znalezione u Josie proszki przeciwko bólom menstruacyjnym, ruszył do miasta.

Z nieba lał się żar i Tucker pożałował, że nie poszedł do łóżka z workiem lodu i szklanicą whisky. Zrobi to natychmiast po rozmowie z Burke'em.

Wjeżdżając do Innocence, powiedział sobie, że Edda Lou stoi na pewno za ladą sklepu Larssona i sprzedaje tytoń i worki węgla do grilla.

Mijając jednak wielkie okno sklepu, zobaczył, że za ladą stoi młody, wyrośnięty Kirk Larsson.

Tucker zatrzymał samochód przed biurem szeryfa. Gdyby był sam, wyczołgałby się z wozu, jęcząc głośno. Ale trójka starych bałwanów, która siadywała pod domem noclegowym, by żuć tytoń, narzekać na pogodę i czyhać na plotki, tkwiła już na stanowisku. Słomkowe kapelusze zakrywały posiwiałe głowy, spalone słońcem policzki wypchane były prymkami, sprane bawełniane koszule wilgotne od potu.

– Cześć, Tucker.

– Panie Bonny! – Longstreet skinął głową pierwszemu mężczyźnie, upewniwszy się, że to on jest najstarszy w tym gronie. Cała trójka przeszła w stan spoczynku przed dziesięcioma Jaty i wiodła słodkie życie na ocienionym markizą chodniku przed domem noclegowym. – Panie Koons! Panie O'Hara!

Pete Koons, bezzębny od trzydziestu lat, zagorzały przeciwnik sztucznej szczęki, splunął do blaszanej puszki, którą otrzymał w prezencie od wnuczki.

– Chłopie, wyglądasz jakbyś się natknął na jakąś paskudną babę albo zazdrosnego męża.

Tucker uśmiechnął się z przymusem. Niewiele sekretów miało to miasto, mądry mężczyzna wybierał starannie te, które chciał zachować dla siebie.

– Nie. Zagniewany tatuś.

Charlie O'Hara zachichotał. Miał rozedmę płuc, wyliczył sobie, że umrze na nią jeszcze przed nadejściem następnego lata i cieszył się życiem w dwójnasób.

– Austin Hatinger?

Tucker skinął głową i O'Hara zachichotał radośnie.

– Złe nasienie. Widziałem, jak załatwiał Toby'ego Marcha. Tylko że Toby był czarny, więc nie było rabanu. To musiało być w sześćdziesiątym dziewiątym. Poprzestawiał Toby'emu żebra i poharatał twarz.

– W sześćdziesiątym ósmym – sprostował Bonny, ponieważ dokładność wiele znaczyła w takich sprawach. – To było tego lata, kiedy kupiłem nowy traktor, więc pamiętam. Austin powiedział, że Toby ukradł mu kawał sznura z szopy. Bzdura. Toby był dobrym chłopcem i nie tknął niczego, co nie jego. Wziąłem go do siebie, kiedy żebra mu się zrosły. Nigdy nie miałem z nim kłopotów.

– Austin jest zły. – Koons splunął ponownie, nie wiadomo, z konieczności czy dla podkreślenia swoich słów. – Pojechał do Korei zły, a wrócił jeszcze gorszy. Nigdy nie przebaczył twojej mamie, że wyszła za mąż, kiedy on strzelał do żółtków. Uparł się na pannę Madeline, choć Bogiem a prawdą nawet na niego nie spojrzała. – Uśmiechnął się bezzębnymi wargami. – Weźmiesz go sobie na teściunia, Tuck?

– Tego się nie doczeka. Nie przepracowujcie się, panowie! Zachichotali z aprobatą. Tucker wyminął ich i pchnął drzwi biura szeryfa. Była to duszna klitka wyposażona w żelazne biurko z demobilu, dwa obrotowe krzesła, odrapany bujany fotel, szafkę na broń, do której klucze Burke nosił przy pasku, i błyszczący ekspres do kawy, prezent gwiazdkowy od pani Burke. Podłoga upstrzona była białymi kropkami farby, resztkami po ostatnim malowaniu.

Za biurkiem znajdowała się ubikacja wielkości szafy, a dalej wąski magazyn z metalowymi pólkami i składaną pryczą. Burke i jego zastępca sypiali na niej, kiedy trafiał im się więzień na noc. O wiele jednak częściej ją wykorzystywali, kiedy trzeba było zejść żonom z oczu.

Tucker zastanawiał się często, jak Burke, syn niegdyś bogatego plantatora, może być szczęśliwy wypisując mandaty, przerywając bijatyki i zgarniając pijaczków.

Ale Burke sprawiał wrażenie zadowolonego i z pracy, i ze swojego siedemnastoletniego małżeństwa z dziewczyną, która zaszła z nim w ciążę, kiedy oboje byli w szkole średniej. Nosił odznakę szeryfa bez ostentacji i był wystarczająco uprzejmy, by zachować popularność w Innocence, gdzie ludzie nie lubią słuchać, czego nie wolno im robić.

Tucker zastał Burke'a za biurkiem, przeglądającego jakieś papiery. Sufitowy wentylator bełtał zawiesinę z dymu i stęchłego powietrza nad jego głową.

– Burke!

– Cześć, Tuck! Gdzie się po… – urwał ujrzawszy opuchniętą twarz Tuckera. – Niech mnie diabli, na co ty się nadziałeś?

Tucker uśmiechnął się krzywo, co okazało się błędem.

– Na pięści Austina.

Burke pokazał zęby w uśmiechu.

– Jak on wygląda?

– Della twierdzi, że gorzej. Byłem zbyt zajęty utrzymywaniem wnętrzności na miejscu, żeby to sprawdzić.

– Pewnie nie chciała zranić twoich uczuć. Tuck osunął się ostrożnie na obrotowe krzesło.

– Całkiem możliwe. Nie sądzę jednak, żeby cała ta krew na koszuli wyciekła ze mnie. Przynajmniej mam taką nadzieję.

– Edda Lou?

– Aha. – Tucker wsunął ostrożnie palce pod okulary i dotknął opuchniętej powieki. – Jego zdaniem zbrukałem białą dziewiczą lilię, która nigdy przedtem nie widziała kutasa.

– Cholera!

– Z ust mi to wyjąłeś. – Tucker ustrzegł się przed następnym błędem, jakim byłoby wzruszenie ramion. – Rzecz w tym, że ona ma dwadzieścia pięć lat, a ja spałem z nią, a nie z jej staruszkiem.

– Miło mi to słyszeć.

Po obrzmiałych wargach Tuckera przemknął uśmiech.

– Mama Eddy Lou zamyka pewnie oczy i zanosi modły do Boga za każdym razem, gdy mężuś postanowi się spuścić. – Tucker spoważniał nagle Obraz Austina kopulującego ze swą kruchą, zastraszoną żoną był zbyt przykry, żeby się nad nim dłużej rozwodzić. – Widzisz, Burke, nie wiem, jak mam postąpić. – Wypuścił ze świstem powietrze, zrozumiawszy, że istnieje więcej niż jeden powód, dla którego przyjechał dzisiaj do miasta. – Między tobą a Susie sprawy się jakoś ułożyły.

– Aha… – Burke wyciągnął chesterfieldy, wydłubał papierosa i przesunął paczkę w stronę Tuckera. – Byliśmy za młodzi i za głupi, żeby przypuszczać, iż mogą się nie ułożyć. – Popatrzył, jak Tucker obcina koniuszek papierosa. – I kochałem ją. Wariacko. I nadal kocham. – Rzucił Tuckerowi zapałki. – Ale łatwo nie było. Marvella urodziła się jeszcze przed maturą, przez dwa lata musieliśmy mieszkać u moich rodziców, zanim mogliśmy sobie pozwolić na własny kąt. A potem urodził się Tommy. – Pokiwał głową, wydmuchując dym. – Trójka dzieci w pięć lat.

– Trzeba było trzymać rozporek zapięty. Burke pokazał mu zęby w uśmiechu.

– To dotyczy również ciebie.

– Sprawa wygląda tak; nie kocham Eddy Lou ani wariacko, ani w żaden inny sposób i wiem, że mam wobec niej obowiązki. Ale nie mogę się z nią ożenić, Burke. Po prostu nie mogę.

Burke strząsnął popiół do metalowej popielniczki, która kiedyś była niebieska, a teraz przybrała kolor sadzy.

– Byłbyś idiotą, gdybyś to zrobił. – Odchrząknął. Temat był śliski. – Susie twierdzi, że Edda od tygodni rozpowiadała, że zamieszka w wielkim domu ze służącymi. Susie mówi, że nie przywiązywała do tego wagi, ale inni, owszem. Zdaje się, że ta dziewczyna postanowiła zamieszkać w Sweetwater.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: