ROZDZIAŁ CZWARTY

Powoli przychodziła do siebie. Udało jej się nawet utrzymać w żołądku trochę ciepławej wody, którą piła. Fale mdłości cofały się, jeżeli oddychała głęboko po każdym łyku. Napiła się jeszcze trochę, wciągnęła głęboko powietrze i czekała, aż Burke Truesdale wróci znad stawu.

Nie poprosił, żeby z nim weszła do środka. Wystarczył jeden rzut oka na jej twarz, by wiedzieć, że nie ujdzie dziesięciu kroków. Nadal nie potrafiła sobie przypomnieć, jak dostała się do domu, choć musiała tego dokonać, skoro siedzi na stopniach werandy i małymi łykami popija wodę.

Zgubiłam but, zauważyła z roztargnieniem. Śliczny biało – zielony mokasynek. Kupiła je w Paryżu parę miesięcy temu. Zamglonym wzrokiem spoglądała w dół na brudną stopę. Spomiędzy palców wystawały źdźbła trawy. Marszcząc w skupieniu brwi, zdjęła drugi but. Wydało się jej ważne, żeby mieć obie stopy bose. Przecież ktoś może ją zobaczyć i pomyśleć, że oszalała. Siedzi na werandzie w jednym bucie. A w jej stawie pływa trup.

Kiedy żołądek skurczył się, grożąc, że wyrzuci z siebie nawet tę odrobinę wody, Caroline wsadziła głowę między kolana. Och, jak ja nie cierpię być chora, pomyślała z nienawiścią, jaką odczuwać może tylko ktoś, kto wyzdrowiał niedawno po długiej chorobie.

Zaciskając pięści, użyła całej siły woli, by opanować mdłości. Jakim prawem czuje się chora, przerażona i ogłuszona! Przecież żyje, prawda? Żyje, jest cała, zdrowa i bezpieczna. Nie tak, jak ta biedna kobieta w stawie.

Ale trzymała głowę między kolanami, czekając aż żołądek się uspokoi i ustanie szum w uszach.

Podniosła głowę, słysząc warkot samochodu. Otarła twarz drżącą dłonią i patrzyła, jak zakurzona półciężarówka przedziera się przez zarośniętą aleję.

Muszę przyciąć te winoroślą, pomyślała. Słyszała, jak skrobią porysowany lakier samochodu. W szopie znajdą się pewnie jakieś nożyce ogrodowe, najlepiej zrobić to z samego rana, zanim zacznie doskwierać upał.

Patrzyła tępo, jak samochód parkuje obok terenowca szeryfa. Z wozu wysiadł żylasty człowieczek o indyczej szyi, obwiązanej czerwonym krawatem. Miał na sobie białą koszulę z krótkimi rękawami, a na głowie biały kapelusz, który nie mógł zakryć szopy włosów ufarbowanych na kruczoczarny kolor. Fałdy skóry wisiały mu koło ust i oczu, jakby kiedyś był gruby i nagle siłacza Miał na sobie czarne portki na czerwonych, fikuśnych szelkach i błyszczące sznurowane buty, które nasunęły Caroline myśl o wojsku. Ale sfatygować skórzana torba zdradzała jego profesję.

– Panna Caroline, jak przypuszczam? – Piskliwy głosik rozbawiłby ją w każdych innych okolicznościach. – Jestem doktor Shays – oznajmił stawiając stopę na najniższym stopniu werandy. – Opiekowałem się pani dziadkami przez ostatnie dwadzieścia pięć lat.

Caroline skinęła ostrożnie głową.

– Miło mi pana poznać.

– Mnie panią tym bardziej. – Przyjrzał się jej twarzy i rozpoznał symptomy wstrząsu nerwowego. – Burke do mnie zadzwonił. Powiedział, że tu jedzie.

Shays wydobył wielką białą chustkę i otarł twarz i szyję. Choć potrafił działać szybko, kiedy zachodziła taka potrzeba, powolność jego ruchów nie była jedynie wynikiem lekarskich nawyków. Po prostu wolał się nie spieszyć.

– Cholernie gorąco, prawda?

– Tak.

– Może wejdziemy do środka? Tam jest chłodniej.

– Nie, wydaje mi się… – zerknęła bezradnie w stronę drzew. – Powinnam poczekać. On poszedł tam, żeby… Rzucałam kamienie do wody. Widziałam tylko jej twarz.

Usiadł na stopniu i ujął Caroline za rękę. Z wprawą, jaką daje czterdziestoletnia praktyka, zbadał jej puls.

– Czyją twarz, kochanie?

– Nie wiem.

Kiedy pochylił się i otworzył torbę, Caroline zesztywniała. Miesiące obcowania z lekarzami i błyszczącymi, cienkimi igłami, nadwerężyły jej system nerwowy. Zerwała się ze stopni i, choć bardzo się starała, nie potrafiła opanować drżenia głosu.

– Nic mi nie jest! To ona potrzebuje pomocy. Musi pan jej jakoś pomóc!

– Nie wszystko naraz, skarbie. – Aby okazać dobrą wolę, zatrzasnął wieko walizeczki. – Może więc usiądzie pani tutaj i opowie mi o wszystkim? Ładnie i składnie. Wtedy może zrozumiemy, co się tu dzieje.

Nie usiadła, ale opanowała się na tyle, by zrobić kilka głębokich wdechów. Nie chciała wylądować z powrotem w szpitalu. Nie mogła sobie na to pozwolić.

– Przepraszam. Zdaje się, że mówię bez sensu.

– No cóż, zdarza się w najlepszej rodzinie. Większość ludzi, których znam, przez pół życia mówi z sensem, a przez drugie pół bełkocze. Powiedz mi tylko, złotko, co tam zobaczyłaś.

Myślę, że ona utonęła – powiedziała Caroline spokojnym, rzeczowym tonem. – - W stawie. Widziałam tylko jej twarz… – urwała próbując odepchnąć od siebie ten obraz, zanim wpędzi ją znowu w histerię. – Obawiam się, że nie żyje.

Zanim Shays zdążył zadać następne pytanie, z lasku wyłonił się zastępca szeryfa Carl Johnson i ruszył przez wyrudziały od słońca trawnik. Jego zwykle nieskazitelny mundur nosił ślady bezpośredniego kontaktu z ziemią i wodą. Mimo to kroczył z wojskową precyzją, władcza postać, osiemdziesiąt kilo stalowych mięśni i poczucia władzy. Jego połyskliwa skóra miała kolor orzecha.

Był człowiekiem, który cenił sobie pozycję stróża prawa i szczycił się swoim opanowaniem. W tej chwili walczył ze wszystkich sił o ocalenie reputacji twardziela, choć marzył tylko o tym, by znaleźć jakieś ustronne miejsce i zrzucić lunch.

– Doktorze!

– Carl!

W ten sposób panowie wymienili podstawowe informacje. Mamrocząc przekleństwa, Shays otarł chustką pot z twarzy.

– Panno Waverly, muszę skorzystać z pani telefonu.

– Oczywiście. Czy może mi pan powiedzieć… – Jej spojrzenie pobiegło znów w stronę zagajnika, ku temu, co skrywały drzewa. – Czy ona nie żyje?

Carl wahał się tylko przez chwilę. Zsunął czapkę, odsłaniając sztywne czarne włosy ostrzyżone na jeża. Przypominały świeżo skoszony trawnik.

– Tak, proszę pani. Szeryf porozmawia z panią, jak tylko będzie to możliwe. Doktorze?

Shays wstał z ciężkim westchnieniem.

– Telefon jest w holu – zaczęła Caroline wchodząc na stopnie. – Panie…

– Johnson, proszę pani. Carl Johnson.

– Panie Johnson, czy ona utonęła?

Rzucił Caroline szybkie spojrzenie, otwierając przed nią drzwi.

– Nie, proszępani. Nie utonęła.

Burke siedział na pniu, odwrócony tyłem do ciała. Obok leżał polaroid. Szeryf potrzebował chwili na odzyskanie zwykłego spokoju. Chwili na odzyskanie jasności widzenia i uspokojenie rozhuśtanego żołądka.

Widział już śmierć w swoim życiu, od dzieciństwa znał jej wygląd, zapach. Przez wiele lat polował wspólnie z ojcem, najpierw dla przyjemności, Potem, kiedy farma podupadła, żeby wyżywić rodzinę.

Widział śmierć wielu ludzi.

Zaczęło się od samobójstwa ojca, który powiesił się w stodole, po utracie farmy. I czyż właśnie tamta śmierć nie wytyczyła kierunku jego dalszego życia, doprowadzając go nad staw McNairów, do ciała. Eddy Lou leżącego za pniem. Po utracie farmy, obarczony żoną i dwójką dzieci, podjął pracę jako zastępca szeryfa, potem jako szeryf. Mierziła go bezsensowność śmierci ojca i okrucieństwo ziemi, która tę śmierć spowodowała. Syn bogatego niegdyś człowieka, zdecydował się poświęcić swoje zdolności, jakiekolwiek by one były, walce o sprawiedliwość.

Ale nawet odkrycie ciała ojca w stodole, ciche skrzypienie liny ocierającej się o grubą belkę, nie przygotowało go na to, co znalazł w stawie McNairów.

I na wyciąganie tego znaleziska z wody.

To zabawne, pomyślał, zapalając papierosa, nigdy specjalnie nie lubił Eddy Lou. Było w niej coś ordynarnego, chytrego, co dławiło każdy odruch współczucia, jakie mógłby odczuwać dla dziecka, które miało nieszczęście urodzić się córką Austina Hatingera.

Ale teraz pamiętał tylko, jak wyglądała wiele, wiele lat temu, w jakieś odległe święta Bożego Narodzenia, kiedy natknęli się na nią z Susie w mieście. Edda Lou nie miała wtedy więcej niż dziesięć lat, mysie włosy opadały jej w strąkach na plecy, poplamiona sukienka miała oberwany zakład i była dłuższa z przodu. Edda Lou stała z nosem przyciśniętym do szyby sklepu Larssona i wpatrywała się w lalkę w niebieskiej pelerynie i brylantowym diademie we włosach.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: