– Albo mogła to być sowa. Nawet jeżeli było to wołanie o pomoc, panno Waverly, niewiele mogła pani zrobić. O której godzinie się pani obudziła?
– Niestety, nie mam pojęcia. Nie spojrzałam na zegarek.
– Chodzi pani często nad staw?
– Byłam parę razy. Dziadek zabrał mnie tam kiedyś na ryby.
– Sam złapałem w nim kilka niezłych sztuk – powiedział Burke tonem pogawędki. – Pali pani?
– Nie. – Przypomniawszy sobie o obowiązkach gospodyni, rozejrzała się za popielniczką. – Proszę się nie krępować.
Burke wyjął paczkę chesterfieldów, ale myślał o niedopałku, który znalazł w pobliżu zwalonego pnia. Edda Lou również nie paliła.
– Nie zauważyła pani, żeby ktoś się tu kręcił? Nikt nie wpadł z wizytą?
– Jak już mówiłam, dopiero co przyjechałam. Ale rzeczywiście, wpadłam na kogoś zaraz pierwszego dnia. Powiedział, że babcia pozwalała mu tam Przychodzić i patrzeć na wodę.
Twarz Burke'a nie zdradzała żadnych uczuć, ale zrobiło mu się mdło.
– Wie pani, kto to był?
– Powiedział, że nazywa się Longstreet. Tucker Longstreet.
Tucker leżał w hamaku. Przykładał zimną puszkę piwa do obrzmiałego oka i snuł ponure rozważania. Wrażenie, że stratowały go konie, minęło. Teraz czuł się tak, jakby go najpierw przeciągnęły parę kilometrów po ziemi. Gorzko żałował swojej decyzji, by stawić czoło Austinowi. Byłoby o niebo lepiej, gdyby zaszył się w Greenville albo nawet w Vicksburgu na parę dni. Co, u licha, podsunęło mu myśl, że duma i uczciwość warte są śliwy pod okiem?
Jeszcze gorsza była świadomość, że Edda Lou wyleguje się gdzieś i bawi zamieszaniem, które sama wywołała. Im dłużej o tym myślał, tym większej nabierał pewności, że Austin wygarbował mu skórę właściwie bez powodu. Edda Lou nie zrobi sobie skrobanki. I to wcale nie dlatego, że powstrzymają ja. przed tym względy moralne czy nagle rozbudzony instynkt macierzyński. Ale pozbywszy się dziecka, nie będzie już miała haka na Tuckera Longstreeta.
Haka, pomyślał ponuro, na którym będzie wisiał przez resztę swojego życia.
Nic tak nie udupia człowieka jak rodzina, dumał dalej. Jego krew połączy się z krwią Eddy Lou. Wszystko, co dobre i złe w nich obojgu, ulegnie przemieszaniu i jedynie Bóg, a może los czy zwyczajnie czas zdecyduje, które z cech przeważą.
Pociągnął spory ryk piwa i przyłożył sobie puszkę z powrotem do oka. Nie było sensu myśleć o czymś, co wydarzy się dopiero za wiele miesięcy. Miał dość aktualnych problemów.
Cierpiał i gdyby się nie wstydził całej tej historii, zadzwoniłby po doktora Shaysa.
Żeby się odprężyć, postanowił znaleźć sobie przyjemniejszy temat rozważań.
Caroline Waverly. Była jak smukła czarka mrożonego kremu, z rodzaju tych, które chłodzą od środka i rodzą apetyt na więcej. Uśmiechnął się pod nosem, przypomniawszy sobie wyniosłe spojrzenie, jakim obrzuciła go dzisiaj u Larrsona.
Spojrzenie królowej, która potknęła się o wieśniaka. Chryste, to spojrzenie sprawiło, że chciał ją z miejsca poderwać.
Chciał, ale nie zamierzał. Chwilowo miał dość kobiet. Wygarbowano mu skórę, szczęście jakby go opuściło. Ale mimo wszystko przyjemnie było pomyśleć o poderwaniu Caroline Waverly. Podobał mu się jej głos, miękki i przytłumiony, tak różny od pozy małej niedotykalskiej.
Przez chwilę zastanawiał się, co musiałby zrobić, by zdecydowała się porzucić tę pozę. Usnął z uśmiechem na ustach.
– Tuck!
Mruknął coś i próbował zepchnąć rękę, która potrząsała jego ramieniem.
Nagły ruch wywołał falę ostrego bólu. Zaklął i otworzył oczy. – Jezu, czy człowiek nie może mieć tutaj odrobiny spokoju? – Zamrugał oczami na widok Burke'a. Cienie wydłużyły się i jego pierwszą myślą było, że Della nie zawołała go na kolację. Drugą, że żołądek boli go tak, że może to i lepiej.
– Pamiętasz, kiedy bracia Bonny i ich zwariowany kuzyn spuścili nam łomot w Spook Hollow?
Burke trzymał dłonie w kieszeniach.
– Bo co?
– Byliśmy wtedy wyrostkami. – Tucker rozprostował obolałe dłonie. – Nie zdaje mi się, żeby to bolało tak jak teraz. Może wejdziesz do domu i przyniesiesz nam po piwie?
– Jestem na służbie. Tucker. Muszę z tobą porozmawiać.
– Możesz rozmawiać, popijając piwo. – Ale kiedy przyjrzał się twarzy Burke'a, uśmiech znikł z jego twarzy. – O co chodzi?
– Stało się coś złego. Bardzo złego. Wiedział, jakby to już zostało powiedziane.
– Edda Lou, prawda? – Zanim Burke zdołał odpowiedzieć, Tucker zerwał się na nogi i zaczął biegać w tę i z powrotem po trawie przeciągając rękoma przez włosy.
– O Jezu, Jezu Chryste!
– Tuck…
– Daj mi chwilę. Niech to cholera! – Chory z żalu, wściekły, uderzył pięścią w pień drzewa. – Jesteś pewien?
– Aha. To samo co z Anette i Francie.
– Święty Boże! – Oparł czoło o drzewo i skupił się na tym, by odegnać upiorny obraz. Nie kochał jej, doszedł do punktu, kiedy jej nawet nie lubił, ale dotykał jej kiedyś, smakował ją, był w niej. Wstrząsnął nim nagły żal, nie tylko za nią, ale i za dzieckiem, którego nawet nie chciał.
– Powinieneś usiąść.
– Nie. – Odwrócił się od drzewa. Twarz mu się zmieniła. Malował się na niej twardy, groźny wyraz, który Burke widział zaledwie parę razy. – Gdzie ją znalazłeś?
– W stawie McNairów, parę godzin temu.
– To około kilometra stąd. – Pomyślał najpierw o siostrze, o Delii, o zapewnieniu im ochrony. Potem o Caroline. – Ona… Caroline… Nie Powinna być tam sama.
– Teraz jest z nią Josie. I Carl. – Burke przeciągnął dłonią po warzy. – Josie namówiła ją na wypicie jabłecznika panny Edith. To właśnie ona, znaczy się Caroline, znalazła ciało.
– Kurwa! – Usiadł ponownie na hamaku i ukrył twarz w dłoniach. – Co my zrobimy, Burke? Co my, do cholery, zrobimy?
– Musze zadać ci parę pytań, Tuck, ale zanim to zrobię, chcę ci powiedzieć, że widziałem się z Austinem. Musiałem mu powiedzieć. Wyciągnął paczkę chesterfieldów w stronę Tuckera. – Powinieneś na siebie uważać, stary.
Tucker wziął papierosa.
– Chyba nie myśli, że to ja skrzywdziłem Eddę Lou? Na litość boską! Potarł zapałkę i patrzył, jak dopala mu się w palcach. – Nie myślisz chyba… – Upuścił ją i zerwał się na nogi. – Do cholery, Burke, znasz mnie przecież.
Burke pożałował, że nie przyjął tego piwa czy czegokolwiek, co zmieniłoby gorzki smak w ustach. Tucker był jego przyjacielem, niemal bratem. I pierwszym podejrzanym.
– To, że cię znam, nie ma tu nic do rzeczy.
Tucker poczuł pierwsze uderzenie paniki, bardziej bolesne niż jakikolwiek cios w żołądek.
– Niech to wszyscy diabli!
– Wykonuję tylko swoją pracę, Tucker. To mój obowiązek. – Wyjął notatnik, czując, jak żal ściska mu serce. – Kłóciłeś się publicznie z Eddą Lou przed paroma dniami. Zaraz potem zniknęła.
Tucker potarł następną zapałkę. Tym razem przypalił papierosa i zaciągnął się dymem.
– Przeczytasz mi teraz moje prawa i założysz kajdanki, czy jak? Dłoń Burke'a zacisnęła się w pięść.
– Do cholery, Tucker, spędziłem dwie godziny patrząc, co zrobiono tej dziewczynie. Nie jest to odpowiednia chwila, żeby mnie prowokować.
Tucker uniósł pojednawczo dłonie, ale było w tym geście zbyt wiele sarkazmu, by można go uznać za deklarację pokojową.
– Nie przeszkadzaj sobie, Burke. Wykonuj swoją cholerną pracę.
– Chce wiedzieć, czy widziałeś się z Eddą lub rozmawiałeś z nią po tymi jak wyszedłeś z restauracji.
– Przecież byłem u ciebie w biurze dzisiaj rano i powiedziałem, że nie.
– Co robiłeś po wyjściu z restauracji?
– Poszedłem do… – urwał, blednąc. – Chryste, poszedłem nad staw McNairów. – Zaczął podnosić papierosa do ust i zastygł w połowie gestu. Jego brązowe oczy połyskiwały w gasnącym świetle dnia. – Ale ty jut o tym wiesz, prawda?
– Tak. Ale cieszę się, że mi o tym sam powiedziałeś.
– Pieprz się.
Burke chwycił go za przód koszuli.
– Posłuchaj mnie. Nie podoba mi się to, co muszę zrobić. To jest jednak nic, zupełnie nic, w porównaniu z tym, co zrobi FBI, kiedy tu zjedzie. Mamy trzy zamordowane kobiety, pokrajane na plasterki. Edda Lou grozi ci publicznie, a dwa dni później zostaje znaleziona martwa. Mam świadka, który widział cię na miejscu zbrodni, może na parę godzin przed jej dokonaniem.