Burns wiedział, że sprawa wywoła burzę w prasie i nie wątpił, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Specjalizował się w masowych mordercach. I z całym spokojem mógł stwierdzić, że jest w tym cholernie dobry.
A jednak irytował go fakt, że jego doskonale zaplanowany weekend diabli wzięli. Na dodatek patolog Biura, przypisany do sprawy, utknął w Atlancie z powodu burzy. Burns nie wierzył, żeby jakiś prowincjonalny koroner przeprowadził przyzwoitą sekcję.
Jegoirytacja wzrosła, gdy jechał przez miasto w nagrzanej puszce, w jaką zamienił się samochód. Wygląd Innocence potwierdził jego najgorsze obawy: nieliczni zapoceni przechodnie, parę bezdomnych psów, zakurzone witryny sklepików. Nie było nawet kina. Wzruszył ramionami na widok wypłowiałego, odręcznego napisu „Chat'N Chew” na szybie jedynej restauracji w polu widzenia. Dzięki Bogu zapakował swój ekspres do kawy.
Praca jak praca, pomyślał z rezygnacją, parkując przed biurem szeryfa. Czasem pogoń za sprawiedliwością wymagała ofiar. Wyjął z bagażnika aktówkę i, próbując się nie udusić z gorąca, starannie zamknął wóz.
Kiedy suka Jeda Larssona, Maruda, przywlokła się, żeby obsikać przednią oponę. Burns pokiwał tylko głową. Nie wątpił, że dwunożni mieszkańcy tego miasta wykażą równy brak dobrych manier.
– Ładny samochód – odezwał się Claude Bonnyze swego stanowiska pod markizą. I splunął.
Burns uniósł czarną brew.
– Jeździ.
– Sprzedajesz coś, synu?
– Nie.
Bonny wymienił spojrzenia z Charlie O'Hara i Petem Koonsem. Przez dobrą chwilę O'Hara świszczał tylko przez nos. – A więc musisz być tym facetem z FBI – wydał z siebie pisk.
– Tak. – Burns czuł. jak po plecach spływa mu strużka potu. Modlił się, by w tym mieście była pralnia chemiczna.
– Oglądałem kiedyś taki program z Efremem Zimbalistem. – Koons łyknął lemoniady. – Cholernie dobry program.
– „Dragnet” był lepszy – stwierdził Bonny. – Nie rozumiem, dlaczego go zdjęli. Nie robią już dzisiaj takich programów.
– Panowie wybaczą – powiedział Burns.
– Idź, idź, synu. – Bonny machnięciem ręki przynaglił go do pośpiechu. – Szeryf jest w środku. Siedzi tam od rana. Złap tego psychopatę, który morduje nasze dziewczęta, a my już go sobie powiesimy.
– Doprawdy, ja nie…
– Czy ten facet z „Dragnet” nie grał potem doktora w tym programie „Mash”? – zastanawiał się O'Hara. – Zdaje się, że coś takiego pamiętam.
– Jack Webb nigdy nie zagrałby doktora! – powiedział Bonny, uznając to za osobistą zniewagę.
– Nie, ten drugi. Taki malutki. Moja stara omal nie wyskoczyła z kiecki, oglądając ten show.
– Dobry Boże! – powiedział Burns i popchnął drzwi biura szeryfa. Burke siedział za biurkiem, przytrzymując ramieniem słuchawkę i pisząc coś szybko w notatniku.
– Tak, sir, jak tylko się tu zjawi. Ja… – Podniósł wzrok i zidentyfikowali Burnsa z taką samą łatwością, z jaką odróżniał przepiórkę od bażanta. – Jedną chwileczkę. Agent specjalny Burns?
– Zgadza się. – Zgodnie z obowiązującymi regułami wyciągnął legitymację i machnął nią szeryfowi przed nosem.
– Właśnie wszedł – powiedział Burke do telefonu i podał gościowi słuchawkę. – Pański szef.
Burns odstawił torbę i ujął słuchawkę.
– Tu Burns. Tak, sir, lekkie opóźnienie. Kłopoty z samochodem w Greenville. Tak, doktor Rubenstein powinien dotrzeć tu o trzeciej. Dopilnuję. Już teraz widzę, że będzie nam potrzebny telefon, to zdaje się pojedyncza linia. I… – Zakrył dłonią membranę. – Macie tu faks?
Burke oblizał wargi.
– Nie, sir. Nie mamy.
– I faks – mówił dalej Burns do słuchawki. – Zadzwonię, jak tylko rozpatrzę się w sytuacji. Tak, sir. – Oddał słuchawkę Burke'owi i sprawdził siedzenie obrotowego krzesła, zanim na nim usiadł. – Szeryf…?
– Truesdale. Burke Truesdale. – Wymienili uścisk dłoni, krótki i oficjalny. Burke'owi zdawało się, że czuje zapach talku dla niemowląt. – Mamy tu niezły pasztet, panie Burns.
– Słyszałem. Trzy brzydkie morderstwa w cztery i pół miesiąca. Żadnych podejrzanych.
– Żadnych. – Burke w ostatniej chwili powstrzymał się, żeby go za to nie przeprosić. – Uznaliśmy, że to robota jakiegoś włóczęgi, ale wobec ostatniego… No i jest ten przypadek w Nashville.
Burns złożył dłonie, tak by stykały się opuszkami palców.
– Ma pan zapewne jakąś dokumentację?
– Mam. – Burke zrobił ruch, jakby chciał się podnieść.
– Nie teraz. Może mnie pan zapoznać ze sprawą ustnie, w drodze. Chce zobaczyć ciało.
– Zabraliśmy ją do zakładu pogrzebowego.
– Bardzo słusznie – powiedział Burns sucho. – Obejrzę ją, a potem pojedziemy na miejsce zbrodni. Zabezpieczył je pan?
Burke poczuł jak wzbiera w nim gniew.
.
– Dość trudno zabezpieczyć bagno. Burns westchnął ciężko i wstał. – Wierzę panu na słowo.
A na tyłach domu Edith McNail i Caroline wstrzymała oddech, zacisnęła zęby i pociągnęła cyngiel. Wstrząs poderwał jej ramię, w uszach zadzwoniło. Trafiła puszkę, choć nie tę, do której mierzyła.
– No, coraz lepiej – powiedziała Susie. – Ale musisz mieć przez cały czas otwarte oczy. – Dała mały popis, strącając błyskawicznie trzy puszki z pnia.
– Czy mogłabym rzucać w nie kamieniami? – krzyknęła Caroline, kiedy Susie poszła ustawić cel.
– Czy zagrałabyś symfonię w dniu, w którym wzięłaś pierwszy raz do ręki skrzypce?
Caroline westchnęła i rozmasowała sobie ramię.
– Czy w ten sposób skłaniasz swoje dzieci do robienia tego, czego sobie życzysz?
– Żebyś wiedziała! – Susie stanęła znów przy niej. – A teraz odpręż się i nie śpiesz. Jakie to uczucie trzymać broń w ręku?
– Prawdę mówiąc… – Roześmiała się krótko i zerknęła w dół na pistolet.
– Seksowny przedmiot, prawda? – Susie poklepała Caroline po plecach. – W porządku. Jesteś wśród przyjaciół. Rzecz w tym, że kojarzy się z władzą, panowaniem nad sytuacją, z odpowiedzialnością. Tak samo jak seks. Tego nie mówię swoim dzieciom. No, strzelaj, mierz do pierwszej od lewej. Masz eks – męża?
– Nie, piękne dzięki! Susie zachichotała.
– Byłego narzeczonego? Jakiegoś faceta, który cię naprawdę wkurwił?
– Luis – syknęła Caroline przez zęby.
– To jakiś Hiszpan, czy co?
– Raczej „co”. Wielki, meksykański szczur. – Caroline pociągnęła za cyngiel. Rozdziawiła usta, kiedy puszka podskoczyła. – Trafiłam.
– Po prostu potrzebowałaś dopingu. Spróbuj następną.
– Drogie panie, czy zamiast strzelać, nie mogłybyście, na przykład, naftować obrusów? – zawołał Burke.
Susie opuściła rewolwer i uśmiechnęła się.
Szykuje ci się nowy przeciwnik na Czwartego Lipca, kochanie. – obrzuciła przelotnym spojrzeniem Burnsa, następnie wspięła się na palce pocałowała męża. – Wyglądasz na zmęczonego.
– Jestem zmęczony. – Ścisnął ją za rękę. – Panie Burns, to moja żona, Susie, i Caroline Waverly. Panna Waverly znalazła wczoraj ciało.
– Caroline Waverly! – Burns wymówił to nazwisko niemal z czcią. – Nie do wiary! – Ujął jej rękę i podniósł do ust, podczas gdy Susie wywracała oczami. – Zaledwie przed paroma miesiącami słuchałem pani koncertu w Nowym Jorku. A w zeszłym roku w Centrum Kennedy'ego. Mam kilkanaście pani płyt.
Przez dobrą chwilę Caroline gapiła się na niego bezmyślnie. To, o czym mówił, wydawało jej się tak odległe, że niemal nierzeczywiste. Przez głowę przemknęła jej myśl, że facet bierze ją za kogoś innego.
– Dziękuję.
– Nie, to ja pani dziękuję. – Pomyślał, że ta sprawa może mieć interesujący aspekt. – Nie potrafię nawet zliczyć, ile razy uratowała pani moje zdrowe zmysły, pozwalając mi słuchać swojej gry. – Jego gładkie policzki były zaróżowione z emocji, dłoń ciągle zaciśnięta na jej dłoni. – To cudowne spotkanie mimo przykrych okoliczności. Muszę przyznać, że jest to ostatnie miejsce, gdzie spodziewałbym się znaleźć księżniczkę sal koncertowych.
Caroline poczuła się mocno niepewnie.
– To dom mojej babki, panie Burns. Mieszkam tu zaledwie od paru dni. W jego bladoniebieskich oczach pojawiła się troska.