– Tak. W gabinecie dziadka, po drugiej stronie holu.
– Chcę, żebyś coś zrobiła. Masz tu leżeć i się nie odzywać. Skinęła głową.
– W porządku, to mogę zrobić. – Kiedy uwolnił ją od swego ciężaru, chwyciła go za koszulę. – Zastrzelisz go?
– Chryste, mam nadzieję, że nie!
Przykucnął, używając kanapy jako osłony, potem, wstrzymując oddech, przeczołgał się przez otwartą przestrzeń. Znalazłszy się przy drzwiach uznał, że jest dosyć daleko od Caroline, by strzały nie mogły jej dosięgnąć.
– Austin, ty skurwielu, tu jest kobieta!
– Moja córka też była kobietą. – Kolejny pocisk strzaskał szybę w oknie. – Zabiję cię, Longstreet. Nadeszła godzina zemsty. Zabiję cię. a potem zrobię ci to, co ty zrobiłeś Eddzie Lou. Pokroję cię na plasterki.
Tucker przycisnął pięściami oczy, próbując się skoncentrować.
– Nie chcesz chyba zranić tej młodej damy.
– Nie wiem, czy ona jest damą. Może to któraś z twoich dziwek. Sara Pan kieruje moją dłonią. Oko za oko, ząb za ząb. „Bowiem Pan Bóg jest wszystko spalającym ogniem, a zapłatą za grzech jest śmierć”.
Podczas gdy Austin cytował Pismo Święte, Tucker przeczołgał się przez hol. W gabinecie chwycił remingtona i mokrymi od potu dłońmi załadował broń. Zemdliło go na samą myśl, że być może będzie musiał jej użyć. Zbliżył się do okna, usunął siatkę i wydostał się na zewnątrz.
Mamrocząc słowa jakiejś modlitwy, ruszył biegiem w stronę krzaków.
Austin obrał sobie pozycję naprzeciwko domu i stał oparty o pień samotnego klonu. Pot spływał mu ciurkiem po twarzy i moczył bawełniana koszulę. Wzywał Jezusa, przeplatając fragmenty modlitw ogniem z karabinu. Wybił już wszystkie frontowe okna.
Mógłby wedrzeć się do domu i zakończyć sprawę. Ale on chciał, musiał zobaczyć jak Tucker cierpi. Ponad trzydzieści lat szukał pretekstu, by zrobić krzywdę jakiemuś Longstreetowi. Teraz go znalazł.
– Przestrzelę ci czerep, Tucker. Odstrzelę ci tego kutasa, z którego jesteś taki dumny. Oto kara za cudzołóstwo. Pójdziesz do piekła bez fiuta. Taka jest wola boża Słyszysz mnie, zatwardziały grzeszniku? Słyszysz, co do ciebie mówię?
Bez specjalnych skrupułów Tucker przyłożył wylot lufy karabinu do lewego ucha Austina.
– Słyszę, nie musisz wrzeszczeć. – Bardzo pragnął, by Austin nie zauważył, że karabin tańczy w jego roztrzęsionych dłoniach. – Odłóż broń. Austin, albo przestrzelę ci głowiznę. Możesz mi wierzyć, zrobię to bardzo niechętnie. Wprawdzie ty umrzesz, aleja będę miał zniszczoną koszulę. A jest prawie nowa.
– Zabiję cię. – Austin próbował odwrócić głowę, lecz Tucker dźgnął go lufą…
– Jeszcze nie dzisiaj. A teraz odrzuć karabin, a potem zdejmij pas z amunicją. Powoli. – Kiedy Austin się zawahał, Tucker pchnął go ponownie. Miał idiotyczną wizję lufy przebijającej się przez głowę Austina i wychodzącą drugim uchem. – Wiem, że nie najlepszy ze mnie strzelec, ale nawet ja nie mogę spudłować, trzymając lufę w uchu.
Odetchnął z ulgą, kiedy Austin rzucił karabin.
– Caroline! – krzyknął. – Zadzwoń do Burka'a i każ mu tu przyjechać. Potem przynieś jakiś sznur. – W chwili, gdy pas z amunicją dotknął ziemi. Tucker usunął go kopniakiem w dalsze rejony. – Mówiłeś coś o moim fiucie, Austin?
Po dwóch minutach z domu wypadła Caroline z kawałkiem sznura od bielizny.
– Burke jest w drodze. Tylko to udało mi się… – Urwała zobaczywszy mężczyznę rozciągniętego na trawniku. Czarną twarz miał zlaną potem. Pasta do butów spłynęła częściowo na jego potężny tors i wielkie uda. Tucker sprawiał przy nim wrażenie wymoczka.
– Przyniosłam sznur. – Głos jej się załamał na wysokiej nucie i musiała przełknąć ślinę.
– Dobrze. Kochanie, obejdź go bokiem.
Zwilżywszy wargi językiem, Caroline obeszła Austina szerokim łukiem.
– Jak ci się to… To znaczy, on jest taki mocny.
– Głównie w gębie. – Nie mógł sobie odmówić tej przyjemności i szturchnął Austina nogą.- Był tak zajęty wrzaskami i strzelaniem, że nie usłyszał nadchodzącego grzesznika. Potrafisz z tego wystrzelić?
– Tak. – Zerknęła na karabin. – Mniej więcej.
– Mniej więcej wystarczy. Prawda, Austin? Można liczyć na to, że odstrzeli ci coś niezbędnego, jeżeli wykonasz zbyt szybki ruch. Nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż kobieta z naładowaną bronią. Zwłaszcza jeżeli jest Jankeską. Posłuchaj, Caroline. Zwiążę go, a ty celuj mu w głowę. – Włożył jej karabin do ręki. – Spojrzeli na siebie z jednakowym wyrazem niebotycznej ulgi. Przez chwilę byli dozgonnymi przyjaciółmi.
– Właśnie tak, skarbie. Tylko nie mierz we mnie. Posłuchaj, jeżeli on się ruszy, po prostu pociągnij za spust. I natychmiast zamknij oczy, bo pocisk rozsadzi mu głowę i widok może być paskudny.
Mrugnął do niej porozumiewawczo, aby wiedziała, że ostrzega ją na użytek Austina.
– Dobra, ale jestem trochę zdenerwowana. Mam nadzieję, że nie nacisnę tego niechcący.
Tucker wyszczerzył zęby w uśmiechu i przykucnął, żeby związać Austinowi ręce.
– Daj z siebie wszystko, Caro. Nikt nie wymaga więcej. Zwiążę ci ręce i nogi razem, „na wieprza”, Austin. Metoda w sam raz dla ciebie. – Zrobił pętlę i zaciągnął linę wokół muskularnych nóg Austina. – To bardzo brzydko, że wybiłeś wszystkie okna panny Caroline. I zniszczyłeś kanapę starszej pani. Panna Edith lubiła tę kanapę.
Podszedł do Caroline i wyjął jej karabin z ręki.
– Kotku, skombinowałabyś mi jakieś piwo? Mam pragnienie. W gardle wezbrał jej szaleńczy śmiech.
– Nie mam… to znaczy piwa. Mam trochę wina. Trochę chardonnay – paplała nerwowo.
– Też dobrze gasi pragnienie.
– Dobrze. Ja… Dobrze. – Weszła na stopnie werandy, obejrzała się i zobaczyła, jak Tucker wyjmuje papierosa. Podniosła dłoń do czoła, jakby chciała zatrzymać wirującą w głowie karuzelę.
– Dlaczego to robisz?
– Hmmm?
– Dlaczego odcinasz koniuszek?
– A! – Zaciągnął się dymem, zdradzając wszelkie oznaki przyjemności. – Rzucam palenie. To wydaje się najrozsądniejszym sposobem. Obliczyłem, że po paru tygodniach zostanie mi pół papierosa. – Uśmiechnął się do niej, takiej nieziemsko pociągającej i bladej jak kreda. – Nalejesz mi tego chardonnay do dużej szklanki?
– Aha. – Odetchnęła spazmatycznie, kiedy usłyszała dźwięk syreny policyjnej. Tucker stał na tyle blisko, by usłyszała jego westchnienie ulgi. – Masz to jak w banku. – Siatkowe drzwi zamknęły się za nią z trzaskiem.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Od wschodu nadchodziła burza. Podmuch wiatru, pierwszy, jaki poczuła od chwili przekroczenia granicy Missisipi, zaszeleścił liśćmi klonu, pod którym zaledwie przed pół godziną stał mężczyzna z nabitym karabinem.
Choć wydawało się to absurdalne i zupełnie niemożliwe, Caroline stwierdziła, że siedzi na stopniach werandy i popija chardonnay ze szklanki, a butelka z resztką wina tkwi pomiędzy nią a Tuckerem.
Moje życie, pomyślała biorąc kolejny, długi łyk, zrobiło bardzo nieoczekiwany zwrot.
– Dobre. – Tucker zakołysał winem w szklance. Powoli wracał do stanu zwykłego rozleniwienia.
– To moje ulubione.
– Moje też, od teraz. – Odwrócił ku niej głowę i uśmiechnął się. – Przyjemnie wieje.
– Bardzo przyjemnie.
– Przydałoby się trochę deszczu.
– Tak sądzę.
Oparł się łokciami o stopnie werandy i wystawił twarz na chłodny powiew.
– Sądząc po kierunku wiatru, nie powinno ci napadać do salonu. Obrzuciła nieprzytomnym wzrokiem powybijane okna.
– To dobra wiadomość. Przynajmniej nie zmoczy mi kanapy. Ma tylko jedną dziurę po kuli.
Poklepał ją przyjacielsko po plecach.
– Dobry z ciebie kumpel, Caro. Przypuszczam, że inna kobieta na twoim miejscu zaczęłaby płakać, wrzeszczeć albo mdleć, a ty nic.
– Aha. – Ponieważ jej szklanka była niemal pusta, dolała sobie wina. – Tucker, mogę cię o coś spytać?
Podsunął swoją szklankę, ciesząc się cudowną muzyką, jaką jest chlupot świetnego wina dolewanego do świetnego wina.