Caroline odczekała, aż samochód zniknie w gąszczu, potem wróciła na werandę, usiadła na stopniach i dopiła rozcieńczone wodą wino. Susie miała rację, pomyślała. Tucker Longstreet nikogo nie zamordował. I faktycznie coś w sobie ma. Dotknęła policzka dłonią, którą pocałował, i cicho westchnęła.

Jak to dobrze, że nie jest nim zainteresowana. Przymknąwszy oczy, wystawiła twarz na deszcz. Bardzo, bardzo dobrze.

Następnego dnia obudziła się w paskudnym humorze. W nocy źle spała. I, cholera jasna, myślała o nim. Przewracała się z boku na bok, dręczona na przemian obrazem Tuckera i bębnieniem deszczu o blaszany dach. Nie poddała się jednak i nie sięgnęła po tabletki nasenne przepisane jeszcze przez doktora Palamo.

Oparła się pokusie. Będzie twarda. W rezultacie wstała rano z piekącymi oczami i paskudnym bólem głowy.

Kiedy połknęła aspirynę i weszła pod prysznic, wiedziała już, kogo za to obwinić. Gdyby nie Tucker, nie wyżłopałaby pół butelki wina. Gdyby nie Tucker, nie leżałaby bezsennie w łóżku nękana pożądaniem. Gdyby nie Tucker, nie miałaby dziur w całym domu i nie musiałaby ich zatykać, zanim muchy, komary i Bóg wie jaka zwierzyna postanowią zamieszkać z nią razem.

Sielankowy spokój, pomyślała z ironią, wychodząc spod prysznica. Cichy azyl, w którym można lizać rany. Tucker wywrócił jej życie do góry nogami. Martwe kobiety, szaleńcy z karabinami! Mamrocząc pod nosem, Caroline ściągnęła szlafrok. Dlaczego, u licha, nie pojechała na południe Francji, żeby smażyć się na ludnej plaży?

Ponieważ chciała wrócić do domu, pomyślała z westchnieniem. Domostwo dziadków kojarzyło jej się z domem rodzinnym, choć spędziła tu zaledwie kilka cudownych dni w dzieciństwie.

Nikt i nic nie zepsuje jej tej radości. Caroline zeszła energicznie ze schodów, jedną ręką przytrzymując obolałą głowę. Chciała spokoju, i będzie go miała. Będzie siedziała na werandzie i podziwiała zachody słońca, pielęgnowała kwiatki i słuchała muzyki. Samotność, prawdziwa sielanka, to był jej wybór. Nikt jej w tym nie przeszkodzi. A zacznie się to już teraz.

Z zaciętą twarzą otworzyła na oścież frontowe drzwi i krzyknęła zdławionym głosem.

Przy wybitym oknie stał Murzyn z blizną na twarzy i ramionami jak sztangista. Caroline pochwyciła błysk metalu w jego dłoni. Pomyślała pięć rzeczy naraz. Rzucić się do telefonu! Przedrzeć się do samochodu i modlić się, żeby kluczyk był w stacyjce! Stać i wrzeszczeć.

– Panna Waverly, psze pani?

Po kilku nieudanych próbach, udało jej się wydobyć głos.

– Zadzwoniłam do szeryfa.

– Tak, psze pani. Tuck mówił, że miała tu pani kłopoty.

– Ja… Słucham?

– Hatinger wybił pani okna, no nie? Szeryf go zamknął. Myślę, że szybko się z tym uporam.

– Upora się pan?

Zobaczyła, jak podnosi dłoń, i nabrała powietrza do krzyku. Wypuściła je ze świstem, kiedy spostrzegła, że metalowy przedmiot jest miarką stolarską. Podczas gdy próbowała uspokoić walące serce, Murzyn mierzył okno.

– Naprawi pan moje okna.

– Tak, psze pani. Tuck zadzwonił wieczorem. Powiedział, że da pani znać, że rano przyjdę wymierzyć okna. – W jego orzechowych oczach błysnęło rozbawienie. – Coś mi się widzi, że pani nie powiedział.

– Nie. – Caroline przycisnęła dłoń do piersi, czując na przemian fale ulgi i irytacji. – Nic nie powiedział.

– Nie można na nim polegać.

– Też mi się tak zdaje.

Kiwając głową gryzmolił w notatniku.

– Chyba panią wystraszyłem.

– Nie szkodzi – uśmiechnęła się zesztywniałymi wargami. – Zaczynam się przyzwyczajać. – Przeczesała palcami wilgotne włosy. – Nie powiedział mi pan swojego nazwiska.

– Jestem Toby March. – Podniósł dłoń do daszka wysłużonej czapki baseballowej. – Majster do wszystkiego.

– Miło mi pana poznać, panie March.

Po chwili wahania March ujął wyciągniętą ku sobie dłoń.

– Proszę mi mówić Toby, psze pani. Jak wszyscy.

– A więc, Toby, jestem panu bardzo wdzięczna, że przyjechał pan tak szybko.

– Cieszę się, jak mogę pracować. Da mi paniusia szczotkę, to zmiotę szkło. – Dobrze. Napije się pan kawy?

– Nie chcę robić paniusi kłopotu.

– To żaden kłopot. Właśnie miałam zaparzyć.

– Uprzejmie dziękuję. Czarna z trzema łyżeczkami cukru, jeśli wolno.

– Za chwilę będzie gotowa. – Rozdzwonił się telefon. – Przepraszam. Trzymając się za obolałą głowę, Caroline pobiegła do holu i poderwała słuchawkę. – Tak?

– Ależ ekscytujące życie prowadzisz, moja droga!

– Susie! – Caroline oparła się o balustradę schodów. – Kto to powiedział, że małe miasteczka są spokojne?

– Ktoś, kto w nim nigdy nie mieszkał. Wiem od Burke'a, że wyszłaś z tego bez szwanku. Przyjechałabym do ciebie, ale chłopcy nabawili się kataru. Niby nie spuszczam ich z oczu, a dom i tak przypomina pobojowisko.

– Nic mi nie dolega, naprawdę. – Z wyjątkiem kaca, zszarganych nerwów i głębokiej frustracji seksualnej. – Czuję się po prostu jak przepuszczona przez maszynkę.

– Nic dziwnego, skarbie. Wiesz co? Urządzamy jutro barbecue. Zajrzysz do nas o piątej, usiądziesz sobie w cieniu, objesz się po dziurki w nosie i zapomnisz o kłopotach.

– To brzmi cudownie.

– Godzina piąta. Pojedziesz do końca Market Road i skręcisz w lewo na Magnolię. Trzeci dom na prawo. Żółty, z białymi okiennicami. Drogę wskaże ci zapach pieczonych żeberek.

– Przyjadę na pewno. Dzięki, Susie.

Caroline odłożyła słuchawkę i poszła do kuchni. Nastawiła wodę, wsadziła parę kromek chleba do opiekacza i wyjęła słoik dżemu z dzikich malin. Słońce połyskiwało w mokrej trawie, zapach gorącej ziemi był równie kuszący jak aromat świeżo parzonej kawy. Caroline patrzyła na dzięcioła, który sadowił się na pniu, żeby wydziobać sobie śniadanie.

Z werandy dobiegał głęboki, miękki baryton Toby'ego. Murzyn śpiewał gospelowską pieśń o poszukiwaniu spokoju.

Caroline uświadomiła sobie, że ból głowy minął.

Mimo wszystko dobrze jest być w domu.

Niezbyt daleko od domostwa McNairów ktoś leżał w zmiętej pościeli i jęczał przez sen. Sny płynęły jak ciemna, kręta rzeka. Sny o seksie, krwi, o władzy. Sny zapominane o brzasku. Czasem tylko trzepoczą się w podświadomości i jak ostroskrzydłe motyle przecinają mózg, pozostawiając rany.

W snach zjawiały się kobiety, zawsze kobiety. Brutalne, rozchichotane suki. Znienawidzona potrzeba ich posiadania – gładkiej skóry, ulotnego zapachu, gęstego smaku. Można ją było zwalczyć. Przez dni, tygodnie, nawet miesiące nie odczuwać wobec nich niczego z wyjątkiem czułości, nawet szacunku. A potem któraś z nich robiła coś. Coś, co wymagało kary.

Wtedy pojawiał się ból, narastał głód. Mogła go uciszyć tylko krew. Ale nawet pośród tej żądzy, pośród bólu zawsze zjawiała się dzika satysfakcja, że choćby nie wiem jak długo szukali, nigdy nie znajdą dowodu. Nigdy.

Szaleństwo przyczaiło się w Innocence, dobrze ukryte. Tego lata zadomowiło się na dobre w ciele nie mającego na to ochoty gospodarza. I czekało.

Doktor Theodore Rubenstein – Teddy dla przyjaciół – siedział w pokoju do balsamowania zwłok i zjadał drugiego pączka z czereśniowym nadzieniem. Popijał ciastka ciepławą colą prosto z butelki. Nigdy nie nauczył się pić kawy.

Teddy przemknął się właśnie przez czterdzieste urodziny i odkrył w gęstwinie brązowych włosów siwe nitki. Nie łysiał, dzięki Bogu, ale siwizna też nie budziła jego zachwytu. Stwierdził, że mógłby się bez niej obejść.

Teddy uważał się za zabawnego faceta. Zdawał sobie sprawę, że nie jest oszałamiająco przystojny z tymi swoimi małymi oczkami, lekko cofniętym podbródkiem i ziemistą cerą. Uwodził więc poczuciem humoru.

Koteczki, powtarzał sobie, łapią się na osobowość nie gorzej niż na grecki profil.

Nucąc pod nosem, przystąpił do mycia rak w umywalce Palmera, tuż pod trójwymiarowym obrazkiem Jezusa. Żeby skrócić sobie nudny czas szorowania. Teddy kiwał się na boki. Przy kiwnięciu w lewo, Jezus miał czerwoną szatę i dobroduszny wyraz twarzy. Podnosił subtelną dłoń do walentynkowego serca widocznego na piersi. Przy kiwnięciu w prawo jego twarz stawała się smutna i zbolała, co było zupełnie zrozumiałe, zważywszy że teraz miał na głowie cierniową koronę, a jego czoło intelektualisty znaczyły smużki krwi.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: