Joanna Chmielewska
Rzeź bezkręgowców
– …Chodziłam z nią do szkoły. No, nie razem, to znaczy razem, ale oddzielnie, o rany, co ja wygaduję, wcale nie oddzielnie, tylko równocześnie, z tym, że do różnych klas. Ona jest ode mnie o przeszło dychę młodsza, w ogóle bym jej nie zauważyła, gdybym się na nią nie natknęła, a już byłam w ostatniej klasie… Chuda gówniara siedziała w wychodku i ryczała tak, że woda się sama spuszczała, nie wiem, po co, bo jej łzy cały kolektor mogły spłukać. No to litość mnie wzięła i spytałam, o co chodzi. Już jej się te upusty otworzyły, więc całą spowiedź odpracowała, Klotylda jej dali na imię, dzieci się z niej od urodzenia nabijają, Klocia i Klocia, nazwisko też głupie, Wystrzyk, Klocia strzyka, wołają, i Klocia strzyka. A tymczasem na drugie imię ma Ewa i chce używać tej Ewy, ale przy zapisywaniu do szkoły znów Klotylda wylazła. Tylko w domu mówią na nią Ewa, a i to nie zawsze. Tej Kloci strzyka ma już dosyć i teraz się idzie utopić.
Słuchałam z wielkim zainteresowaniem. Lalka złapała oddech i napiła się wina.
– Powiedziałam, że nie musi nigdzie chodzić, we własnych łzach się zaraz utopi, a ja razem z nią. Ale w histerię wpadła wulkaniczną, więc postanowiłam być dobra, taki szlachetny anioł, zadrażnień żadnych w szkole nie miałam, uczyłam się nieźle, mogłam sobie na te wspaniałe czyny pozwalać, ruszyłam ciało pedagogiczne, wtedy jeszcze istnieli nauczyciele, którzy mieli trochę rozumu, aż do matury pilnowałam, żeby się ta Ewa przyjęła. No i udało się, ale czekaj, bo to nie koniec. Ona się ze mną zaprzyjaźniła na zasadzie bóstwo jestem i trzymała kontakt pazurami i zębami, doroślała przecież, nie? Ja też. Ciągle jakieś takie wzdrygi nerwowe miała, coś się w niej zacinało, jakby jej się psychika po zadziorach tarzała, aż wyszło na jaw, że to tatuś kochany. Upodobania miał chyba takie więcej wojskowe, bo od urodzenia komendy jej wydawał, właściwie jedną komendę, marsz! Mamusia mówiła, czas już spać Ewuniu, tatuś na to: Ewa, marsz! Mamusia: pomóż mi dziecko posprzątać ze stołu, a tatuś: Ewa, marsz! Na spacer wychodzą, tatuś drzwi otwiera i: Ewa, marsz! W dodatku był złośliwy, natrząsał się z niej, tę Klocię wytykał, głupie dowcipy lubił robić, zdaje się, że on z tych, co to chcieli mieć syna, a tu córka, nie podobało mu się, no to ugniatać, ugniatać. No i dlatego właśnie, jak zaczęła pisać, wymyśliła sobie ten pseudonim, Ewa Marsz, trochę na przekór, na złość tatusiowi, niech mu się nie wydaje, że ją zdołował. To jak, skombinujesz mi jej książki?
Całe to przemówienie Lalka wygłosiła jednym ciągiem, nie dopuszczając mnie do słowa i teraz ją wreszcie zatchnęło. Siedziałyśmy w potwornie niewygodnym bistro u znajomego patrona w Paryżu, nie poświęciwszy żadnej uwagi nędznej jakości posiłku, popijając za to całkiem niezłe białe wino i wykorzystując każdą sekundę czasu, którego nam straszliwie brakowało. Ona musiała zdążyć na odbiór dekoracji jakiegoś wściekle eleganckiego holu gdzieś tam, była cenioną projektantką wnętrz, ja zaś nazajutrz o poranku odjeżdżałam do kraju, a jeszcze musiałam po drodze zaczepić o Kopenhagę. Nie wiadomo, dlaczego od szkolnych czasów spotykałyśmy się w najbardziej idiotyczny sposób, jaki można wymyślić, w dziwacznych miejscach i zawsze w pośpiechu.
– Ale ona przestała pisać – powiedziałam z urazą, nie kryjąc niezadowolenia z tego faktu. – Już od paru lat żadnej jej książki nie było. Siedem sztuk i cześć.
– A ja mam tylko trzy. Dla Kaśki chciałam, czepia się jak rzep!
– Kaśka czyta po polsku?
– No pewnie! Od urodzenia pilnuję!
Ewa Marsz. Pewnie, że znałam książki Ewy Marsz, były świetne. Czatowałam na kolejne, bezskutecznie. Zaraz, Lalka powinna przecież wiedzieć, dlaczego ona przestała pisać…
Pokręciła głową.
– Nie mam pojęcia. Ten kontakt z nią straciłam od wyjazdu, masz pojęcie, ile to lat? Osiemnaście, prawie dziewiętnaście! Jakieś takie mam głupie uczucie, że ją zostawiłam własnemu losowi i teraz mi łyso, chociaż była już przecież dorosła. No, ledwo, co, ale jednak. Zdaje się, że za mąż wychodziła, inaczej się chyba teraz nazywa. A w ogóle to była twarda dziewczyna, tatuś jej nie dał rady, to i nikt nie da. To, co, skombinujesz mi…?
– No pewnie. Gdzieś znajdę. Albo ją samą złapię…
Zajmowałyśmy stolik na zewnątrz, przy samym wejściu do lokalu, bo tu akurat było najmniej niewygodnie i widok miałyśmy piękny, na całe skrzyżowanie, a przy tym oszklone boczne ścianki tego zewnętrznego kawałka, na dwanaście stolików, tłumiły nieco hałas z ulicy. Stolik po drugiej stronie drzwi zwolnił się, podeszli nowi goście z pieskiem i natychmiast piesek, doskonale wyrośnięty, niewiarygodnie długi jamnik, znalazł miejsce dla siebie. Uwalił się tuż pod małym, wejściowym schodkiem, w poprzek, pyskiem sięgając stolika swoich państwa, a ogonem naszego. Mnóstwo psów tak się kładzie. W dwie sekundy później z bistra wybiegł kelner z tacą, nie spodziewał się jamnika, gwałtownie spróbował zmienić krok, żeby na niego nie wleźć, potknął się i niepowstrzymanym truchcikiem popędził przejściem między stolikami wprost ku jezdni. Trochę mu to wyszło jak tancerkom w „Jeziorze Łabędzim”, na paluszkach. Nie przewrócił się i nie upuścił tacy, ale doleciał aż do jezdni i omal nie wpadł pod samochód, bo trafił na swoje czerwone światło. Wyhamował tuż za krawężnikiem, zawrócił i z przyjemnym uśmiechem na ustach oraz mordem w oczach obsłużył gości.
W ułamku sekundy pomyślałam, że w filmie mogłaby to być przecudowna scena. Migawka, przerywniczek. A jakiś gruboskórny i prymitywny reżyser zrobiłby z tego ordynarne zamieszanie, które pasowałoby do treści filmu jak pięść do nosa i wół do karety, z komedii realistycznej uczyniłoby groteskę i bezapelacyjnie musiałoby spaskudzić cały dalszy ciąg…
I w tym samym momencie mnie olśniło.
– Zaraz. Czekaj. Czy jej przypadkiem telewizja czegoś nie spieprzyła…?
– O! – ucieszyła się Lalka. – Właśnie! Przecież cały czas o tym mówię!
Na zewnątrz nie było już miejsca, nowi goście weszli do wnętrza knajpy, pokonując jamnika razem ze schodkiem wielkim krokiem. Tuż za nimi to samo uczynił wracający kelner.
– Niech oni zgarną sobie tego psa pod nogi, bo w końcu ktoś na niego wlezie – zdenerwowałam się. – Nic podobnego, o żadnej telewizji słowa nie powiedziałaś.
– Nie…? To widocznie nie zdążyłam albo mnie w gardle zadławiło. Też się martwię tym psem… No dobrze, już nie. Przestałam.
Jamnik litościwie zdjął nam troskę z głowy, bo błyskawicznie, wężowym ruchem, przeczołgał się pod stolik państwa, wyraźnie oczekując jakichś łakoci. Dostał żółty serek i pozostał w tym bezpiecznym azylu, dzięki czemu państwo nie mieli gdzie trzymać nóg. Ich nogi jednakże snu nam z powiek nie musiały spędzać.
– No! – popędziłam Lalkę niecierpliwie. – Upewnij mnie. Bo już sobie przypomniałam, że jej spieprzyli.
Oderwała wzrok od psa i kiwnęła głową.
– I to chyba przeraźliwie, mnie w każdym razie zemdliło. No i rozumiesz, rzecz w tym, że Kaśka po różnych językach lata, francuski, to nic dziwnego, w końcu tu ją urodziłam i tu chodziła do szkoły, ale angielski, niemiecki, włoski, teraz się łapie za hiszpański i grecki po niej chodzi…
– Ale mówisz, że i polski…?
Lalka ciężko westchnęła.
– Otóż to. Tak samo go traktuje jak wszystkie inne. A ja bym chciała, żeby lepiej. I czekaj, tu właśnie te kamienie sypnęły mi się pod nogi. Ona czyta, dlaczego nie, ale znasz współczesną literaturę, co bardziej okrzyczane, to większy gniot psychiczny, arcydzieło, po którym absmak zostaje, całkiem jak te potrawy dietetyczne, dla przyjemności nic. A jeśli nawet, to nie nasze, różne obce, więc jej specjalnie chciałam zaserwować Ewę Marsz. Tymczasem przysłali mi kasety, dwa filmy, telewizja Ewę nakręciła i mnie też skręciło, w dwunastnicy. Kaśka obejrzała, rozmiaru bubla nie doceniła, powiedziała, że przeciętna może nie chała, ale chałka i nie widzi powodu, żeby się do tego rwać…