Zawahał się.
– Przepraszam, nie pomyślałem. To znaczy… czy ty chcesz tego dziecka? A może myślałaś, żeby go nie mieć?
– Duncan, na rany Chrystusa.
– No dobrze, przepraszam. Chciałem być tylko pewny. – Znowu zaczął się uśmiechać, niepomny grozy tego co ich w tej chwili otaczało. – No, no. Ale numer! To jest naprawdę…
Zatrzymał się w pół zdania.
Jego wzrok spoczął na broni leżącej przed nim, na stoliku.
– Och, nie – powiedział. – Wreszcie załapałem. – Popatrzył na nią twardo. – Chyba mnie nie nabierasz? To nie temat…
Przerwała mu.
– Duncan! Ty sukinsynu! Myślisz, że kłamałabym w takiej sprawie? Jej wybuch złości uspokoił go.
– Nie, nie, ale to, co mówiłaś, i co mamy zrobić… – Zamilkł. Ramiona mu opadły. – Ale szambo – powiedział. – Cholerne szambo. – Spojrzał na pistolet. Potem na nią. – Co teraz zrobimy?
– To wszystko zmienia – odrzekła z naciskiem.
– Tak. Nie, naprawdę? To znaczy, co to zmienia? Nie możemy się teraz wycofać. Za czym się opowiadamy, do czego się zobowiązaliśmy?
Już chciała mu odpowiedzieć, słowa kipiały w niej, ale stłumiła je gwałtownie, słysząc odgłos kroków pospiesznie zmierzających do kuchni. Z otwartymi ustami, z ręką sięgającą przez stolik do dłoni Duncana, spostrzegła Billa i Emily wchodzących do środka. Che i Emma, pomyślała o nich. Pieprzeni rewolucjoniści.
Co my tutaj robimy? – zapytała Megan siebie samej.
Ale nie miała czasu, by znaleźć odpowiedź.
Emily trzymała wielkokalibrową strzelbę w pozycji "prezentuj broń". Gwałtownym ruchem odciągnęła zamek załadowując nabój. Megan poczuła sopel lodu w żołądku.
– Już czas – powiedziała Emily zimnym, spokojnym głosem. – Czas się zbierać.
– Do biegu, gotowi, start – dodał Bill. – Wokół szyi owinął kolorową chustę, żeby ukryć szramę. – Czas ruszać. Do ataku.
W nagłej, niemal bezdennej rozpaczy Megan patrzyła, jak Duncan wsuwa magazynek z nabojami do pistoletu i podnosi się. Zatknął broń za pasek.
Poczuła gwałtowny zawrót głowy.
A potem oboje, Duncan i Megan, czując się jakby zostali raptownie wyrzuceni przez przypływ morza, wyszli w ślad za Billem i Emily.
Przed zakładami American Pesticide na Sutter Road, niedaleko głównego wejścia, dwaj mężczyźni zaparkowali starą opancerzoną furgonetkę i weszli do środka kierując się do biura księgowego. Jeden z nich był korpulentny, pod sześćdziesiątkę, twarz miał czerwoną z wysiłku. Jego towarzysz był masywny, połowę od niego młodszy. Poruszał się energicznie, naładowany nerwową energią. Zdjął jasnoniebieski kapelusz w stylu policyjnym, przeczesał ręką włosy, po czym nałożył kapelusz z powrotem. Starszy chwycił go w końcu za ramię, żeby zwolnił.
– Przyhamuj trochę, Bobby. Chcę to robić do emerytury, ale jeśli będziesz tak pędził, nie doczekam jej. Padnę martwy na atak serca. I spróbuj potem wyjaśnić to szefom.
– Przepraszam, panie Howard. Już zwalniam.
– Mów mi Fred, Bobby.
– Jasne, panie Howard.
Dalej poszli korytarzem w umiarkowanym tempie. Po chwili starszy z nich odezwał się:
– To chyba twoje pierwsze prawdziwe zadanie. Widzę, że ponoszą cię nerwy.
Młodszy przytaknął.
– Pewnie. Przez ostatnich parę miesięcy pilnowałem w nocy sklepów. Odkąd wróciłem z wojska w kwietniu. Ale to nie była prawdziwa robota, taka jak ta.
– Tak, to prawda. Byłeś za granicą? – Tak.
– Brałeś udział w jakiejś akcji?
– W paru starciach. Ale na ogół robiłem to, co inni – no wie pan, przemykałem się w dżungli nie widząc za dużo, starając nie dać się głupio zabić.
– To dlatego jesteś taki nerwowy…
– Nigdy przedtem nie przewoziłem żadnych pieniędzy. A zwłaszcza cudzych.
Starszy roześmiał się.
– Przyzwyczaisz się, mały, zrośniesz się z tym bagażem. Młodszy nie wydawał się przekonany.
– Wziąłem tę robotę na przeczekanie.
– Złożyłeś podanie do policji?
– Uhum. Zdawałem egzaminy do lokalnej i stanowej. Mój wujek jest policjantem. To całkiem niezłe zajęcie.
– Chwali ci się, mały. Dzisiaj większość młodych nie chce mieć nic wspólnego ze służbą w policji. Zapuszczają sobie włosy i palą trawkę. A być policjantem, to dobra rzecz. Pomaga się ludziom. Robisz to, co należy, wiesz, dla społeczeństwa i w ogóle. Byłem kiedyś gliną.
– O rany, nie wiedziałem.
– Ano tak. W policji wojskowej w Korei, a później dwadzieścia lat w służbie w Parkersville. Tylko ja i trzech innych. Wycofałem się parę lat temu i zacząłem pracować dla Pinkertonów. Za osiem miesięcy będę miał trzy emeryturki – wojsko, policja w Parkersville, no i ta robota. Co miesiąc, jak w zegarku.
– No, no, panie Howard, nieźle. I co ma pan zamiar wtedy robić?
– Kupię sobie małą przyczepę i zabiorę się z żoną na jakiś czas na Florydę. Mam zamiar zająć się wreszcie wędkowaniem.
– Rany, to brzmi fantastycznie.
– Jeszcze jak!
Starszy mężczyznawskazał drzwi biura.
– To tutaj. Widziałeś kiedyś – zerknął na fakturę – dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset dwadzieścia trzy dolce i trzydzieści siedem centów w jednym miejscu?
– Nie, proszę pana.
– No to właśnie zaczynasz edukację. I nie bądź takim nerwusem, bo to nie jest aż taka suma. W żadnym wypadku. Poczekaj, aż będziesz taszczył milion.
Mrugnął do niego i otworzył drzwi do pokoju księgowego. Weszli do środka. Młoda sekretarka przywitała starszego konwojenta.
– Fred Howard, pięć minut później niż zwykle. Jak się pan ma?
– Świetnie, Marto. A któż to tak pilnuje zegarka?
Roześmiała się i zapytała:
– Co się stało z panem Williamson?
– Rozłożyła go grypa.
– To może przedstawi mnie pan swemu nowemu partnerowi? Starszy mężczyzna zaśmiał się:
– Jasne, Marto! To jest Bobby Miller, Bobby – poznaj Martę Matthews. Młodzi wymienili uścisk dłoni.
Młody mężczyzna wymamrotał niewyraźnie "halo".
– Kiepsko się starasz, powinieneś umówić się z tą śliczną panną na randkę – podchwycił starszy.
Oboje młodzi spłonęli rumieńcem.
– Fred! – wykrzyknęła dziewczyna. – Ty niepoprawny stary tryku. Howard wybuchnął śmiechem.
– Sama nie wiesz, co mówisz. Zwróciła się do młodego mężczyzny.
– Niech pan nie zwraca na niego uwagi. On jest prehistorycznym stworem, który powinien zostać na pastwisku setki lat temu.
Starszy śmiał się głośno, zachwycony tym przekomarzaniem.
– Czy pan będzie się tym teraz stale zajmował? – zapytała młodszego. Skinął głową.
– Chyba tak. Przynajmniej dopóki nie dostanę nowego zajęcia.
– Ma zamiar być prawdziwym policjantem, Marto. I to dobrym.
– To świetnie – uśmiechnęła się. – Naprawdę świetnie. Ja zostaję tutaj. Myślę, że zobaczę pana następnym razem.
Starszy konwojent zagwizdał, zanim któreś z nich zdołało się odezwać. Sekretarka zwróciła się do niego:
– Dobra, Fred, wiesz gdzie są pieniądze. Podpisz tu, ty stary myszołowie, i wynoś się, zanim zamkną bank.
Patrzyła na niego z uśmiechem, gdy bazgrał swoje nazwisko na dokumentach.
Gdy furgonetka zmierzała już w kierunku banku na Sunset Street, starszy strażnik stwierdził:
– Spodobałeś się jej. Masz już dziewczynę?
– Nie. Myśli pan, że naprawdę?
– Bezsprzecznie. Młodszy zaśmiał się.
– Może… Może powinienem spróbować…
– To.naprawdę miła dziewczyna – ciągnął starszy. – Znam ją od lat. Zaczęła jako stenotypistka, a potem pracowała przy inwentaryzacji i dość szybko awansowała na sekretarkę księgowego. Ma głowę na karku.
– Nie tylko – dodał młodszy. Obaj wybuchnęli śmiechem.
Po chwili milczenia starszy zapytał:
– Kiedy byłeś za granicą, bywało gorąco?
– Byłem parę razy w ogniu walki. Wie pan, tam zawsze było ciemno i trzeba było się ostrzeliwać. Nie miałem pojęcia, czy w kogoś trafiam. Wszyscy byliśmy cholernie wystraszeni. – Uśmiechnął się. – Zresztą, nie było aż tak źle. A u pana?