Zostawiła Billa Lewisa – już nie nazywała go Che – przy blacie, zajętego otwieraniem puszki z zupą pomidorową. Wzięła mały worek, który przygotowała wcześniej, i wyszła na dwór. Wieczór był chłodny. Rozejrzała się w ciemnościach, szukając wzrokiem Ramona Gutierreza. Słyszała jego kroki na żwirze podjazdu i czekała, żeby podszedł bliżej. Był muskularnym, niewysokim mężczyzną, miał lśniące, czarne wąsy i wypomadowane kręcone włosy. Nawet porusza się tak, jakby cały był posmarowany olejem, pomyślała. Zwerbował go Bill, który kiedyś był jego kochankiem – dawno temu, kiedy obaj działali w podziemiu. Ramon uczestniczył przedtem w Ruchu Portorykańskich Nacjonalistów, ale pozbyli się go po incydencie z dziesięcioletnią córką jednego z przywódców organizacji. Był nadpobudliwy, przesiąknięty kryminalnymi nawykami i więziennym sprytem, był ofiarą własnych rozpasanych pragnień seksualnych. Miał na swoim koncie odsiadkę za gwałt na starej kobiecie. Dziecko, staruszka, pociąg do mężczyzn – to były jego słabości, które pchnęły go także do Olivii. Ona zaś wiedziała, że dopóki będzie w stanie przewidywać i kontrolować jego skłonności i popędy, może manipulować nim do woli. On mnie pragnie. Bill także. Teraz obu mam w swoich rękach.

– Ramon – powiedziała szorstko – bierz kluczyki. Musimy wykonać pewien telefon, a poza tym chcę zabrać samochód tej starej Świni, zanim go zaczną szukać.

– Dobrze to wszystko zaplanowałaś. – Uśmiechnął się.

– Jasne. Obmyślałam to przez drugie lata. Już w samochodzie dodał:

– Nie lubię bić starych, ale tak mnie jakoś naszło. Pomyślałem o tych wszystkich braciach i siostrach, których prawdopodobnie wysłał do więzienia, i ręka sama mi poleciała. Byłoby źle, gdybym zrobił mu krzywdę. Potrzebujemy go.

– Postąpiłeś bardzo dobrze. Ale musimy cały czas kontrolować sytuację. To, co rozpieprza takie sprawy, to brak kontroli. Wszystko musi być zgodne z planem. My o tym wiemy, oni – nie. Dlatego zawsze będziemy mieli nad nimi przewagę. Zarówno nad naszymi gośćmi, jak i właściwymi przeciwnikami.

Przez chwilę jechali w milczeniu. Mijali inne samochody, których światła przebijały się przez wczesny, wieczorny mrok. Wracają z pracy do swoich domów, pomyślała. Na miły obiadek, później trochę telewizji. Strzelą sobie pewnie piwko, popatrzą na mecz, jakiś serial komediowy, ukrytą kamerę albo policyjny show. Nieco przemocy przed wiadomościami i rutynowe pieprzonko pod kołderką przed snem. Są tacy zadowoleni z siebie, tacy przeciętni. A nie wiedzą kto jest tuż obok, niemal wśród nich.

– W twoich ustach brzmi to tak prosto – powiedział z podziwem.

– Bo takie jest. Jak dotąd. Wiesz co?

– Co?

– Będzie jeszcze prostsze. Jakbyśmy dopiero zaczynali.

Samochód wyjechał na główną ulicę miasteczka. Minęli pocztę, posterunek policji, bistro College Inn i parę restauracji. Widziała grupki studentów zmierzających do pizzerii i barów kanapkowych, mężczyzn i kobiety interesu, idących w kierunku parkingów. Wszystko to było takie małomiasteczkowe, takie uładzone.

Widząc kabinę telefoniczną na rogu, naprzeciwko skromnego, nowoczesnego biurowca, wskazała na stację benzynową nieco dalej.

– Wyrzucisz mnie tutaj, a sam zajmiesz się samochodem, kiedy będę telefonować.

– To tutaj? – zapytał Ramon. W jego glosie dała się wyczuć nutka nerwowości.

– Tak, tutaj. – Roześmiała się. – Jest właśnie tu. I nie ma pojęcia, co się na niego szykuje.

Ramon pokiwał głową ł przełknął ślinę.

– Wezmę benzynę – powiedział. – Powinniśmy zawsze mieć pełny bak.

– Słusznie – odparła.

Widziała parę wydobywającą się jej z ust przy oddychaniu, niczym dym z papierosa. Widziała, jak Ramon pomachał jej ruszając od krawężnika w kierunku stacji benzynowej.

Facet bez jaj, pomyślała. Kieruje się albo strachem, albo słabością. Pamiętaj o tym.

Po chwili odsunęła od siebie myśli i zaczęła koncentrować się na czekającym ją zadaniu. Weszła do kabiny i wrzuciła dwudziestopieciocentówkę do otworu. Numer znała na pamięć, więc wystukała go niemal machinalnie. Była dokładnie piąta. Nie wiedziała na pewno, czy sekretarka jest jeszcze, czy już wyszła. Telefon zadzwonił dwa razy, po czym usłyszała głos, na który czekała tyle lat.

– Zbieram się właśnie do domu… – powiedział bez wstępu. Odpowiedziała automatycznie, bez namysłu.

– Naprawdę? Nie sądzę. Nie sądzę, żebyś się gdzieś zbierał. Już nie.

Jej serce napełniło się rozkoszą, kiedy po drugiej stronie linii zapadła głucha cisza.

Wie! – pomyślała. Wie!

Wiedziałam. Zawsze wiedziałam, że tak będzie.

I w ciągu tych paru sekund kiedy Duncana Richardsa ogarniała gwałtowna panika wspomnień, ona poczuła jak minione osiemnaście lat nagle ulatnia się z niej. Z trudem zapanowała nad sobą.

Na poddaszu sędzia Pearson usłyszał, jak ktoś zapala silnik i samochód odjeżdża po żwirowej drodze. Jadą zadzwonić, pomyślał. Są zbyt sprytni, żeby korzystać z własnego telefonu. Usiadł na brzegu łóżka obejmując Tommy'ego. Nagle wyprostował się.

To jest szansa, uznał.

– W porządku, Tommy, spróbujemy coś zrobić. Wejdź za łóżko. Gdyby były jakieś kłopoty, chowaj głowę. Szybko.

Tommy pokiwał głową i wcisnął się tak, żeby nie było go widać. Sędzia podszedł do drzwi i mocno zastukał.

– Hej tam! Na pomoc! Czekał na jakiś odgłos.

Zawahał się, po czym znowu załomotał w drzwi. Zauważył, że zamek jest dość solidny, ale framuga lekko zadrżała. Same drzwi nie są za mocne, ocenił. Pewnie, jak to się dzisiaj robi, są tylko obite sklejką i puste w środku

– Halo tam!

Odczekał chwilę, aż w końcu usłyszał zbliżające się po schodach kroki.

– Czego chcesz, stary?

Numer Dwa, pomyślał Tommy. Skulił się jeszcze bardziej, ale głowę wysunął, tak by widzieć dziadka i słyszeć co się dzieje.

– Słuchaj, muszę skorzystać z pisuaru. Mam kłopoty z pęcherzem i całe to – sędzia zawahał się – zamieszanie sprawiło, że

– Co?

– Muszę iść do łazienki.

– Chryste!

– Słuchaj, jeden z was może pójść ze mną, a inny pilnować chłopca, ale proszę…

– Nie, nie. Nie teraz.

To znaczy, że tylko on tu został, uznał sędzia i przeszły go ciarki. Jest ich tylko troje, a dwoje pojechało samochodem. Poczuł ścisk w sercu.

– Skorzystaj, cholera, z wiadra – odpowiedział Bill Lewis.

– Jakiego wiadra?

– Kurczę, nie ma tam jakiegoś wiadra?

– Nie.

– Chryste!

Bill Lewis rozejrzał się. Wiadro stało w rogu hallu, to samo, które miał postawić wcześniej na stryszku. Był na siebie wściekły. – Szlag by to trafił, wcale mi się to nie podoba. Nie ufam temu staremu ani na jotę. Gdzie jest, do diabła, Olivia?

Sędziemu Pearsonowi serce zabiło mocniej.

Jest sam – był już przekonany. Reszta odjechała i zostawiła go samego. Ma mało doświadczenia, jest przestraszony i niepewny siebie.

Wziął głęboki oddech. Teraz, pomyślał. Teraz.

Jeśli otworzy drzwi, żeby wziąć cię do łazienki albo podać wiadro, to musisz działać. Bez względu na to jaką bronią będzie ci machał przed twarzą.

Stary człowiek sprężył się cały, przemawiając do swoich niegdysiejszych mięśni: Nogi, musicie skoczyć do przodu. Ramiona, chwytajcie tego człowieka. Ręce, wyduście z niego życie. Ugiął się i pochylił, gotowy do skoku w chwili, gdy drzwi się otworzą.

Bill Lewis wciąż się wahał.

To było tak dawno. I w zasadzie, nigdy przedtem nie robiłem czegoś takiego. Ale jego serce zaczęło już targować się z nagłymi wątpliwościami. Więc stłumił je i postanowił: Po to tu jesteś. Żeby być bogatym. Nie spieprz tego.

Tylko przez krótki moment błysnęła w nim myśl, że okłamuje siebie samego.

Przełknął z trudem i podniósł broń, którą powiesił na ramieniu kiedy usłyszał pierwsze wołania starego. Był to mały pistolet maszynowy; dwukrotnie sprawdził, czy magazynek był na swoim miejscu. Odciągnął bezpiecznik i przesunął małą boczną dźwignię na ogień ciągły. Pomyślał, że dobrze by było, gdyby już kiedyś miał okazję, żeby użyć tej broni. Ostrożnie położył palec na spuście.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: