– Gdzie oni są? Co się wydarzyło? – Lauren zadawała wciąż te same pytania. – Mamo? Tato? – Obie zaczęły płakać z przerażenia.

– Chodźcie, dziewczynki, siadajcie. O ile wiemy, nic im się nie stało… Patrzył, jak wchodzą do pokoju, na ich identyczne, jak zwykle, ruchy, tak jakby były ze sobą powiązane niewidzialną nicią. Widział, że są przerażone, że nic nie rozumieją. Usiadły na kanapie naprzeciwko rodziców.

– Zbliżcie się – poprosił.

Bliźniaczki usiadły na podłodze, u stóp rodziców. Płakały cicho, jeszcze nie wiedząc dlaczego, wiedząc tylko, że coś zakłóciło rodzinny spokój. Duncan zaczął im tłumaczyć:

– Tommy i dziadek zostali porwani.

Twarze dziewcząt spąsowiały, oczy otworzyły się szeroko.

– Porwani? Przez kogo? – Jak?

Nie wiedział, co odpowiedzieć. W pokoju zapadła cisza. Teraz ich łzy zastąpiło coś innego niż smutek i lęk. Nie miał pojęcia, co im chodzi po głowach. Podniósł rękę.

– Skupcie się na chwilę. – Na kolanie poczuł dłoń Megan. Na jej twarzy malował się niepokój. – Musimy powiedzieć im wszystko – zwrócił się do żony. – Ich to też dotyczy. Jesteśmy rodziną i wszyscy jesteśmy w to uwikłani. Muszą znać prawdę.

– Jaką prawdę? Co w tym jest prawdą? Pokręcił głową.

– Sam nie wiem.

– Duncan, przecież to jeszcze dzieci! – Gwałtownie objęła bliźniaczki ramionami. Wyrwały się.

– Nie! My chcemy wiedzieć!

– To prawda! Daj spokój, mamo! Duncan odczekał chwilę, po czym rzekł:

– Jeszcze jedna rzecz, Megan, którą dopiero teraz sobie uświadomiłem: skąd wiesz, że i one nie są w niebezpieczeństwie?

Megan opadła na fotel porażona.

– Och nie, to niemożliwe!

– Nie wiem. Tak naprawdę nic nie wiemy.

Megan skinęła głową. Z trudem przełknęła ślinę i z wolna się wyprostowała.

– Dziewczęta, idźcie do kuchni i zaparzcie dzbanek kawy. Jeśli jesteście głodne, weźcie sobie coś do zjedzenia. Zostawcie ojca i mnie na parę minut. Musimy chwile porozmawiać, a potem wszystko wam powiemy. – Megan odezwała się tonem matki, która wszystko wie najlepiej, tonem jakiego używała, kiedy chciała ograniczyć dyskusję.

– Mamo!

– No, już! – poleciła.

Duncan zobaczył, że Karen pociągnęła siostrę za rękaw. Popatrzyły na niego, a on skinął głową. Zachmurzone i niezadowolone wstały i poszły do kuchni bez dalszego sprzeciwu.

Duncan zwrócił się do Megan.

– No więc, co im powiemy? – zapytał mocniejszym głosem. – Zaczniemy od tego, że ich tata jest przestępcą? Że policja w Lodi, w Kalifornii, marzy tylko o tym, żeby go przyskrzynić, nawet po osiemnastu latach? A może od tego, że jest tchórzem, który zostawił swoich towarzyszy na śmierć, podwinął ogon i zwiał? A co z faktem, że zmajstrowaliśmy je, zanim wzięliśmy ślub? Jestem pewny, że to zmieni ich spojrzenie na świat. Jak im powiemy, że życie, jakie prowadzimy, jest jednym wielkim kłamstwem, przykrywką na czymś, co powinno zostać dawno zapomniane?

– Nieprawda! – wykrzyknęła Megan. – Nasze życie nie jest żadną przykrywką! Teraz tacy właśnie jesteśmy. Nie jesteśmy już tacy jak kiedyś. Żadne z nas!

– Ale Olivia jest!

To stwierdzenie ostudziło na chwilę Megan.

– Tak, ona jest – przyznała z rozpaczą. A potem pomyślała: Ale czy rzeczywiście? Przecież wcale tego nie wiemy. Jak dotąd.

– No więc – rzekł Duncan – od czego zaczniemy? Jak im to wszystko wyjaśnimy?

– Nie wiem. Musimy po prostu zacząć.

Gniew Duncana ustąpił równie nagle, jak się pojawił. Zawahał się, potem skinął głową.

– Dobrze. Miejmy nadzieję, że to się dobrze skończy.

Lecz w tej samej chwili oboje poczuli, że skończy się to fatalnie, choć trudno im było powiedzieć jak.

Olivia Barrow przystanęła na parkingu obok samochodu, poczuła chłód nocnego powietrza. Usiłowała wzrokiem przeniknąć otaczające ciemności. Nie spostrzegłszy nikogo otworzyła drzwi auta i wślizgnęła się za kierownicę wytwornej limuzyny. Przesunęła palcami po skórzanym siedzeniu, po czym szybko zapaliła silnik i włączyła bieg.

Ruszyła szybko, ale i ostrożnie, przez Greenfield. Miasteczko wydawało się pogrążone we śnie; na ulicach było pusto. Nawet neony, zapraszające do barów i sklepów, wydawały się jakby przyćmione.

Po paru minutach jazdy znalazła się już poza centrum, w dzielnicy willowej. Nie zwracała uwagi na wymuskane domy i podmiejską schludność. Patrzyła prosto przed siebie, zagłębiając się w narastającą czerń przedmieścia.

Energicznie skręciła w jedną i w drugą przecznicę i przyhamowała dopiero wtedy, gdy zobaczyła drogę dojazdową do swojego domu. Minęła ją, przejechała jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów, w końcu wydostała się na bity, częściowo porośnięty trawą, stary dukt prowadzący do lasu. Zwolniła. Wielka limuzyna podskakując wcisnęła się między drzewa. Gałęzie ze świstem, jaki wydają niekiedy zwierzęta w rui, rysowały boki samochodu. Po chwili dojechała do zakątka, który odkryła kilka tygodni temu. Upewniając się, że koła limuzyny nie trafiły na bagniste podłoże, ostro skręciła kierownicę i zgasiła silnik.

Wzięła nieduży wcześniej przygotowany podróżny worek i sprawdziła jego zawartość: komplet ubrania, przybory toaletowe, fałszywy dowód tożsamości, sto dolarów gotówką, fałszywe karty kredytowe i pistolet magnum kaliber 357.

Zadowolona, zamknęła torbę, wsunęła ją pod siedzenie samochodu i dopiero wówczas wysiadła, zostawiając kluczyki w stacyjce. To mój zawór bezpieczeństwa, pomyślała. Na wszelki wypadek.

Następnie ruszyła w drogę, w ciemnościach miedzy drzewami i krzewami jeżyn, szybko pokonując dystans dzielący ją od domu.

Tommy z zapałem machał łyżką – ciepła zupa pozwalała mu zapomnieć o otoczeniu. Myślał o domu, o tym czy mama, tata i siostry siedzą teraz przy stole jedząc obiad. Uznał jednak, że pewnie nie, z powodu dziadka i jego samego, i zadumał się nad tym, co mogą teraz robić. Czy też są przerażeni? Wyobrażał sobie siostry, pragnąc by też były tutaj, razem z nim. Na pewno nie byłyby takimi dzielnymi wojownikami jak on i dziadek, ale z drugiej strony znają tyle różnych gier, które mogłyby zapełnić im czas. One zawsze bawiły się ze mną, nawet wtedy, kiedy inne dzieci nie chciały, kiedy wyśmiewały się ze mnie i obrzucały przezwiskami – to nie miało dla nich znaczenia. Przypomniał sobie, jak kiedyś w zimie padał śnieg, a on stał przed domem chyba z godzinę, próbując chwycić w rękę płatek śniegu. Dzieciaki z sąsiedztwa dokuczały mu i mówiły, że to się nie uda, a wtedy wyszły Karen i Lauren, i postanowiły mu pomóc, a już po chwili wszystkie dzieci próbowały łapać płatki. Albo ten chłopak, który mieszkał niedaleko przy tej samej ulicy. Tłukł mnie mocno dopóty, dopóki Karen mu nie oddała i wtedy wreszcie przestał. Tommy uśmiechnął się na to wspomnienie. Rąbnęła go tylko raz. Poleciała mu krew z nosa, a ona wcale go nie przepraszała. Tommy myślał o nocach, kiedy ciemność wywoływała w nim różne lęki. Karen i Lauren przynosiły wtedy swoje śpiwory i kładły się obok jego łóżka na dywanie, dopóki nie zasnął, i dopiero wtedy wracały do siebie. Wiedziałem, kiedy wychodziły, pomyślał, ale noc nie wydawała mi się już tak straszna. Spojrzał na trzymaną w ręku kanapkę. One zrobiłyby dla mnie z pomidorami i sałatą, i dałyby mi trochę chipsów. A Lauren przyniosłaby mi jeszcze czekoladowego herbatnika, które mama trzyma na górnej półce.

Na pewno przyjdą po mnie, zdecydował. Mama i tata też. A tata dołoży tej kobiecie, która tak mnie przestraszyła i aresztuje ją, a dziadek wsadzi ją do więzienia, gdzie jest jej miejsce.

Mam nadzieję, że Karen i Lauren nie zapomną o herbatnikach dla mnie.

Na chwilę przerwał rozmyślania. Łyknął trochę mleka – smakowałoby lepiej z syropem czekoladowym – i ugryzł kęs chleba. Zobaczył, że dziadek siedzi na krawędzi swojej pryczy i patrzy przed siebie pustym wzrokiem.

– Dziadku, musisz zjeść trochę zupy. Jest dobra.

Sędzia Pearson pokręcił przecząco głową, ale uśmiechnął się do chłopca.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: