– Możemy pani pomóc – mówił. – Możemy załatwić pani lepsze warunki, a potem zacznie pani nowe życie. Proszę pomyśleć, panno Barrow, jest pani inteligentna i piękna. Niech pani nie rezygnuje z życia. Myśli pani, że pasuje do tych wszystkich dziwek i śmieci. Zjedzą panią żywcem. Każdego dnia będą pożerać po kawałeczku pani pięknej, białej skóry, aż nic z niej nie zostanie. Wyjdzie pani stąd stara, szpetna i zużyta. I po co? Proszę mi powiedzieć, po co?

Agent pochylił się ku niej konfidencjonalnie, czekając na odpowiedź.

Plunęła mu prosto w twarz.

Na to wspomnienie uśmiechnęła się z satysfakcją. Był tak zaskoczony; zupełnie jak ten kapitan drużyny futbolowej w szkole średniej, któremu odmówiła swojego ciała.

Więzienie właściwie nie przerażało jej. Spodziewała się jednej, może dwóch konfrontacji, a potem niechętnej akceptacji. W głębi serca wiedziała, że te wszystkie dziwki i inne szmaty przyjdą w końcu do niej i ona będzie nimi dyrygować.

W jakiś komiczny sposób – chociaż nie mogła powiedzieć tego agentowi FBI ani swemu ojcu, którego łez nie była w stanie zrozumieć, ani adwokatowi, którego wynajął, a który był tak zdegustowany jej odmową współpracy przy jej obronie, ani też sędziemu, który ze złością wydał na nią wyrok po wygłoszeniu bezcelowego wykładu na temat konieczności szacunku wobec systemu – nie mogła się doczekać pójścia do więzienia.

Najtrudniejszą rzeczą w pierwszych dniach było przystosowanie się nie tyle do braku wolności, co do fizycznego ograniczenia przestrzeni. Umieszczono ją w pojedynczej celi na piętrze zwanym tu terenem "klasyfikacji". Szybko się dowiedziała, że będzie przebywać tu, dopóki władze zakładu karnego nie orzekną, do jakiego rodzaju skazanych należy. W celi było jedynie łóżko, prysznic i toaleta. Mierzyła dwa czterdzieści od drzwi do ściany i metr osiemdziesiąt wszerz. Przemierzyła tę odległość raz, dwa, a potem uświadomiła sobie, że zrobiła to już setki razy. Nie zwracała uwagi na kraty, na odgłosy więzienia – bliskość krzyków, wrzasków, echa kroków, łoskotu zamykanych i otwieranych krat. Gdzieś z dala dobiegał dźwięk elektronicznego brzeczyka, kiedy otwierano kratę. Bzz, dzyń, dzyń, bzz, dzyń, dzyń. Był to rytm więzienia. Był to hałas, który odmierzał wielkość przestrzeni i ograniczenie ruchów.

Żachnęła się, pragnąc uwolnić się od tych wspomnień.

Myśleli, że uda im się mnie zaklasyfikować, zaśmiała się do siebie samej.

Podczas pierwszego obiadu w stołówce po skończeniu posiłku rzuciła z łoskotem na podłogę pusty metalowy talerz. A kubek kawy prosto w twarz pierwszej nadbiegającej strażniczce. Drugą zaś uderzyła z taką siłą, że złamała jej szczękę.

Sama siebie zaklasyfikowałam.

Pamiętała, jak ją skatowali. Ale nie udało im się zrobić jej krzywdy. Uśmiechnęła się na to kłamstwo. W rzeczywistości skatowali mnie bez skrupułów. Byłam cała czarnogranatowa, jeszcze po miesiącu widać było sińce. Myślałam, że już zawsze będę utykać.

Ale nie udało się im złamać mnie wewnętrznie. I ważne było, żeby im to pokazać. Nigdy nie zdobyli władzy nade mną, tyle tylko, że decydowali kiedy otworzyć, a kiedy zamknąć drzwi. Znów pomyślała o agencie FBI: "Lepsze warunki". Cały czas miałam lepsze warunki. Od pierwszej do ostatniej minuty.

Nagle zauważyła jakiś ruch na tle linii lasu – na zalane światłem księżyca pole wyszło stadko jeleni. Cóż za okrutne życie, pomyślała. Taki jeleń nie zna niczego poza strachem. Mknie przed siebie, gdy tylko usłyszy najlżejszy szmer. Marznie w zimie, w lecie prześladują go kleszcze i muchy. Kiedy jeleń może zaznać spokoju? Na pewno nie jesienią, kiedy od New Jersey do

Kanady polują na nie kretyni z karabinami. Jak poniżająca musi być śmierć jelenia: zastrzelenie przez jakiegoś weekendowego wojownika, który miał szczęście, że nie zabił siebie, swego kolegi albo krowy rolnika. Albo uderzenie samochodu podpitego biznesmena podczas próby przedostania się przez szosę – agonia w powietrzu, czołganie się ze złamanymi nogami w krzewy jeżyn i śmierć w samotności i bólu, podczas gdy tamta Świnia wrzeszczy z wściekłości z powodu uszkodzonego błotnika. Całe życie tych zwierząt polega na przetrwaniu od jednej paniki do drugiej. Są najgłupiej bojaźliwymi zwierzętami, mimo że są tak piękne w świetle księżyca.

Patrzyła jak skubią trawę, podnosząc co chwila głowy, czujne na każdy szczegół. W ciągu paru chwil na otwartej przestrzeni przed oczami Olivii stadko, początkowo Uczące pół tuzina sztuk, zwiększyło się do ponad dwóch tuzinów. A kiedy wreszcie wystraszyło je coś, rzuciły się przed siebie drugimi susami, przepływając w pośpiechu przez pole jak ciemne zmarszczki na stawie gonione przez wiatr.

Kiedy jelenie zniknęły w lesie, oprzytomniała i pomyślała o swoich więźniach na strychu, a także o Megan i Duncanie.

Ciekawe czy płaczą? Siedzą przez całą noc i szlochają? A może tkwią bez ruchu z oczami utkwionymi w przestrzeń? Czy są w stanie pomyśleć, co się na nich szykuje?

Zerknęła na Billa Lewisa i zanotowała w pamięci, żeby trochę przycisnąć Ramona, żeby mocniej zaczęły się w nim gotować zmysły. Musi mnie pożądać. Ale musi też pożądać Billa. Słysząc jego pochrapywanie, przykazała sobie, by i jego namiętność utrzymać w stanie wrzenia.

Jeśli będą podnieceni, nie zauważą nawet, co w istocie robią. Muszę pieprzyć ich obu i nie dać im ostygnąć. Są jak wszyscy mężczyźni, niezdolni widzieć nic więcej poza własnym fiutem.

To, co robię, jest wyłącznie moją sprawą, niczyją inną. Ale oni będą pomagać mi, dopóki sądzą, że chodzi również o coś innego. Potem będą zbyt zaskoczeni, by zrozumieć, w czym brali udział.

A ja znowu będę sama.

Wyprostowała się, zrzucając koc na podłogę i pozwalając, aby światło księżyca obmyło jej nagość.

Czuła jakby noc zagłębiała się w nią powolnymi, długimi, wspaniałymi uderzeniami. Poczuła skurcz żołądka, oddychała szybciej, wewnątrz niej wszystko migotało w rytm falującej ciemności. Wysunęła do przodu biodra, lekko rozchyliła uda a chłodne powietrze owiewało ją, muskało, pieściło. Mocniej objęła się ramionami, jak gdyby przyciskając swego nowego kochanka.

Z nastaniem brzasku Duncan rozejrzał się po salonie. Owładnęła nim myśl o problemach, jakie przynosi nowy dzień. Megan zasnęła w końcu na kanapie. Dziewczęta odesłali na górę trochę po północy. Było cicho i nie był pewien, czy śpią, ale przypuszczał, że tak – nastolatki były w stanie spać w każdej sytuacji, jak tego dowiodły wcześniej.

Duncan wciąż tkwił w fotelu. Patrzył bezmyślnie na cienie przesuwające się z wolna po ścianie, z każdą minutą coraz bledsze i bardziej niewyraźne. Przez chwilę wydawało mu się, że widok ten zahipnotyzował go, potrząsnął więc głową, żeby uspokoić wyobraźnię i spróbować skoncentrować się na nowym dniu.

– No więc – powiedział na głos. – Cóż powinienem zrobić?

W pamięci odtworzył jeszcze raz rozmowę z Olivia. Ostrzegła go przed kontaktem z policją i nie zrobił tego. Jak dotąd jej pogróżki były ogólnikowe, nie udzieliła też żadnych instrukcji. Nie kazała mu gromadzić pieniędzy, nie wydała żadnych poleceń. To nastąpi później, uznał. Co powinienem zrobić teraz? Odpowiedź napawała go odrazą: Nic. Mógł tylko czekać.

Na myśl o pójściu na górę do sypialni, wyjęciu świeżej koszuli i krawata, zdjęciu z wieszaka tradycyjnego wełnianego garnituru, a także wzięciu prysznica i ubraniu się – słowem wykonaniu codziennych porannych czynności – zrobiło mu się niedobrze. Jak zdoła przetrwać ten dzień – uśmiechać się, ściskać cudze dłonie, uczestniczyć w zebraniach, przeglądać papiery?

Rozejrzał się po pokoju, znajdował się w otoczeniu znanych sobie przedmiotów. Wszystko zdawało się takie normalne, poukładane, przyjemne. Tak ciężko pracowałem na wszystko, co mam – na nowy samochód, wspaniały dom, niewielką wakacyjną posiadłość zaszytą w lasach. Zaspokajanie potrzeb. To jest właśnie to, co robiłem. Zaspokajałem potrzeby. Zapewniałem rodzinie byt, to są owoce mojej pracy. Nie brakowało im niczego.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: