– A co można wywnioskować o mordercy na podstawie analizy śladów na miejscu zbrodni? – Kocowski podszedł do okna, otworzył je i do zadymionego wnętrza wpłynęło świeże powietrze wraz z okrzykami dzieci tłoczących się pod źródełkiem bijącym z kranu przy murze kościoła.
– Może był dekarzem – wtrącił się Zaremba. – To typowy gwóźdź do dekarskich…
– Raczej lekarzem – zauważył Kacnelson. – Zwykły bandzior wbiłby jej gwóźdź po prostu w głowę. A ten musiał wiedzieć, gdzie jest mlecz. Który z panów to wie?
– Słuszny wniosek. – Pidhirny spojrzał na Kacnelsona z uznaniem. – Morderca może nie był medykiem, ale na pewno miał jakieś pojęcie o anatomii człowieka. Gwóźdź wbity w czoło uśmierci może w połowie wypadków, natomiast gwóźdź wbity w mlecz – zawsze i natychmiast. A gwoździe dekarskie – teraz spojrzał na Zarembę z pewnym politowaniem – są do kupienia w każdym sklepie żelaznym i kupujący nie musi się legitymować przynależnością do cechu dekarzy.
Medyk umilkł i zamyślił się głęboko.
– Ale jeszcze jedno, doktorze! Najważniejsze! – ponaglił Kocowski.
– Najważniejsze i przerażające – dopowiedział Pidhirny. – Zmarła miała nad czołem wycięte włosy Ten placek gołej skóry tworzy jakby nieregularny równoległobok Sprawca może być perwersantem, wycinać kobiece włosy i ekscytować się nimi. A oto inne moje wnioski. Prawie pewne jest to, że był znajomym ofiary. Z dwóch powodów. Po pierwsze, Luba Bajdykowa nie mieszkała w miejscu zamordowania i nikt jej tam nie znał… Co by tam robiła, gdyby nie była z kimś umówiona? A umówić się mogła na obskurnym strychu tylko z kimś, kto jej słono zapłacił, albo z kimś, kogo się nie obawiała, ergo kto był jej znany. Po drugie, w jej stanie zdrowia taka wyprawa na koniec miasta i wchodzenie po schodach na poddasze były bardzo wyczerpujące. Musiała mieć zatem ważny powód, by wspinać się do tego gołębnika. Sądzę, że sprawca ją czymś zwabił, może coś jej obiecał, a na pewno wcześniej się z nią umówił. A zatem to drugi argument, że musiał ją znać. Jeśli morderca siedział na strychu za wanienką i czekał na ofiarę, co słusznie, moim zdaniem, zostało zasugerowane w raporcie pana Zaremby, możemy o nim powiedzieć, że jest cierpliwy i systematyczny, że znał ten strych i jego połączenie z gołębnikiem wcześniej, że podrobił klucz albo wykorzystał idealnie dopasowany wytrych. Może być włamywaczem albo ślusarzem… Jest pan rozczarowany, panie naczelniku – spojrzał na Kocowskiego – że wiem o nim tak mało? To wcale nie mało – odpowiedział na wyimaginowany zarzut, choć naczelnik czynił znaki, że wcale nie jest rozczarowany. – Przykro mi. Jestem tylko psychologiem i patologiem, nie czarodziejem. Nie potrafię wywnioskować narodowości przestępcy z jednego pozostawionego przez niego peta, który policjanci z komisariatu IV znaleźli za wanną.
– Na szczęście nie musimy się już martwić o jego narodowość. – Kocowski rozparł się wygodnie w swoim fotelu i siorbnął herbaty ze szklanki. – Wiemy na pewno, że nie jest Polakiem.
Zapadła cisza. Naczelnik sięgnął po tajemniczą kopertę. Szczypcami medyka wyjął z niej jakąś kartkę i położył na biurku. Widniał na niej rząd hebrajskich liter, najwyraźniej wyciętych z jakiejś żydowskiej gazety. Guma arabska wypłynęła spod kilku wyciętych kwadratów i stężała na ich brzegach.
– Otrzymałem tę zaadresowaną do mnie kopertę dziś rano. Ktoś ją wrzucił do naszej skrzynki anonimowych doniesień. Żadnych odcisków palców. Trzydzieści sześć hebrajskich liter pisanych jedna za drugą, bez żadnej przerwy, w jednej linijce. Jakby jedno trzydziestosześcioliterowe słowo. Czy może nam pan coś z tego przetłumaczyć, panie Kacnelson?
– To, że noszę dziwne nazwisko – odparł gniewnie zapytany, nawet nie patrząc na wycinankę – nie znaczy, że muszę znać hebrajski. Być może mam jakichś żydowskich przodków jak wielu Polaków! A moje nieszczęsne imię Herman jest, jak pan naczelnik doskonale wie, niemieckie, nie żydowskie!
– Ależ oczywiście – poparł go Zaremba. – Znajomość hebrajszczyzny nie jest zarezerwowana dla osób o mniej lub bardziej pewnym żydowskim pochodzeniu. Znamy wszyscy bardzo dobrze Polaka, który tu pracował do niedawna… On zna świetnie języki starożytne, w tym hebrajski biblijny…
– Niech pan mi nawet nie wspomina o Popielskim, o tym pijaku i degeneracie! – krzyknął Kocowski.
– Ponadto wciąż nie rozumiem – ciągnął uparcie Zaremba – co to długie słowo ma wspólnego z Lubą Bajdykową.
– Do tej przesyłki coś dołączono. – Kocowski z ulgą przyjął zejście rozmowy z tematu swego dawnego podwładnego.
Zapadła cisza, naczelnik się uspokoił i uśmiechał tajemniczo, najwyraźniej bawiła go rola iluzjonisty wyciągającego królika z cylindra. Znów sięgnął do koperty i wyjął z niej szczypcami kłąb tłustych włosów.
– Może nam pan zechce powiedzieć, doktorze, co to mianowicie jest. – Spojrzał na medyka i rozżarzonym końcem papierosa zakreślił krąg wokół leżącego przedmiotu.
– Nie ma żadnej wątpliwości – Pidhirny wstał i powiódł po zebranych nauczycielskim wzrokiem – że są to włosy zamordowanej Luby Bajdykowej, które jej wycięto nad czołem.
Zapadło milczenie, które przerwał Zaremba.
– Kogoś wśród nas brakuje – powiedział. – Pewnego degenerata. Zabił jeden degenerat, czyli ta sprawa jest w sam raz dla drugiego degenerata.
6
OSTATNI RAZ EDWARD POPIELSKI STAŁ na uniwersyteckiej katedrze w roku 1907. Miał wtedy lat dwadzieścia jeden, był przepełniony naukowym zapałem, zachwycał się teorią Cantora i roił marzenia o wtargnięciu w świat matematycznej nieskończoności. Dwadzieścia trzy lata temu był w Wiedniu duszny kwietniowy dzień. Popielski dobrze go zapamiętał, bo wtedy właśnie ujrzał zwiastun strasznej choroby, dotąd uśpionej i przyczajonej. Tamtego właśnie dnia poprosił profesora Franza Mertensa, aby mu pozwolił publicznie przedstawić pewną wątpliwość co do dowodu Königa na Gaussowe prawo wzajemności. Nad dowodem tym Popielski siedział od tygodnia i wydawało mu się, że znalazł w nim pewną lukę. Już miał wskazać profesorowi i kolegom z Seminarium Matematycznego Uniwersytetu Wiedeńskiego punkt krytyczny, w którym jedna formuła w sposób pozornie oczywisty wynika z innej, kiedy poczuł ostry zawrót głowy i całkowicie zapomniał, na czym polega słabość wywodu Königa. Po kilku minutach tępego wpatrywania się w tablicę targnęły nim lekkie drgawki i z przeraźliwą pustką w głowie zszedł z katedry, odprowadzany zdziwionym wzrokiem profesora Mertensa i ironicznymi spojrzeniami kolegów. Tydzień później, w czasie szachowej rozgrywki w parku Prater doznał pierwszego od czasów dzieciństwa napadu epilepsji. Zawrót głowy w Mathematisches Seminar i atak w parku miały, jak to stwierdził nazajutrz sędziwy i znany medyk wiedeński doktór Samuel Mond, tę samą przyczynę: promienie światła rozszczepionego liśćmi i gałęziami drzew. To one powodują epilepsiam photogenicam – zdiagnozował doktór i nakazał unikania wszelkiego migotania światła, zwłaszcza dziennego. To w praktyce wiązało się z codziennym noszeniem ciemnych okularów i z przejściem na wieczorno – nocną aktywność życiową. W ten oto sposób młody Edwar Popielski musiał zrezygnować ze studiów matematycznych, których poranny plan zajęć wiązał się z nieuniknionym rozświetlaniem słońcem wychodzących na wschód okien sali wykładowej, i wybrać inne studium i inne wykłady – takie, które odbywały się o zmroku. Gros takich zajęć oferowało tylko uniwersyteckie seminarium filologiczne i nieszczęsny epileptyk w krótkim czasie musiał się przemienić z matematyka w studenta języków klasycznych. Pochodzący z Wielkopolski profesor Franz Mertens pocieszał go po polsku, podkreślając, iż od matematyki nie jest tak bardzo daleko do greckiej i łacińskiej gramatyki i metryki, po czym ofiarował mu na odchodne dysertację doktorską, którą napisał był po łacinie i opatrzył kunsztownym tytułem De func – tione potentiali duarum ellipsoidium homogenearum [15]. Słowa profesora Popielski wziął sobie mocno do serca i jako filolog poświęcił się wyłącznie gramatyce historycznej oraz archaicznej metryce łacińskiej i z tej ostatniej dziedziny doktoryzował się w roku 1914. Z „królowej nauk” jednak całkiem nie zrezygnował, ponieważ to korepetycje z matematyki i pobocznie z łaciny dawały mu utrzymanie w okresie przedpolicyjnym i popolicyjnym, czyli od końca wojny do roku 1921 i siedem lat później, kiedy został przez Kocowskiego z hukiem wyrzucony z Urzędu Śledczego lwowskiej policji.