Pater chciał poprawić sformułowanie „kopnięty kwadrat" na „romb", a „czubki" na „wierzchołki", lecz widok głowy denata odebrał mu jakąkolwiek ochotę do normatywnych wywodów. Na potylicy, nieco powyżej uszu, kończyła się linia siwych, zlepionych krwią włosów. Nad tą linią już ich nie było, błyszczała tam tylko biała kość czaszki – tak gładka, że opływające ją ze wszystkich stron, zastygłe strumyki krwi były wąskie i porozrywane. Czerwono-biała czaszka kończyła się mniej więcej na wysokości czoła. Pater ukucnął i spojrzał od dołu w twarz trupa. Zobaczył brodę i nos zabitego. Oczu nie widział. Całkiem je przykrywała wywinięta skóra głowy z siwą szczeciną włosów.
– Ktoś mu roztrzaskał głowę ciężkim, tępym przedmiotem, możliwe, że właśnie tym pucharem – powiedział wolno Kwieciński.
– A potem oskalpował. – Milczący dotąd mężczyzna podniósł się i rozprostował plecy.
Teraz Pater rozumiał już, co mu Wieloch chciał powiedzieć przez telefon. Znowu. Po raz drugi tego dnia czoło zalewała mu gęsta, zimna fala.
Dom Seniora „Eden", 18.06.2006, 13:50
Okna pokoju dyrektora Liblinga – ku wielkiej uldze Patera – wychodziły na niesłoneczną stronę świata. Większość tego ogromnego pomieszczenia zajmował stół konferencyjny, obity zielonym suknem. Łokcie nadkomisarza Patera opierały się o stół, a splecione palce były podstawką dla brody. Policjant siedział nieruchomo jak Sfinks, jedynie oczy błądziły po ciemnych półkach z książkami, po ogromnym mahoniowym biurku i po starych mapach Wolnego Miasta Gdańska.
– To oryginały – dyrektor Libling wpatrywał się ze złością w Patera. – Wszystko, co pan widzi, było tutaj przed wojną. W pokoju dyrektora gimnazjum, bo w tym budynku mieściła się szkoła. Chyba pan się nie dziwi, że wybrałem to miejsce zamiast dusznej atmosfery warszawki.
– Jestem pod wrażeniem – powiedział Pater – to niesłychane! Oto kilka kilometrów od morza, w sosnowym lesie mieściło się gimnazjum klasyczne. Oto tutaj przed wojną chór męskich głosów recytował Homera!
– Tak było. – Złość powoli mijała dyrektorowi.
– Duże pokoje, zajmowane teraz przez dwóch lub trzech mniej zamożnych pensjonariuszy, to były sale lekcyjne, w mniejszych pokojach lewego skrzydła mieścił się internat. Oczywiście wymagało to sporo wysiłku, by przystosować budynek do nowej funkcji, trzeba było zrobić podjazdy, zamontować windę i tak dalej, ale starałem się, by duch miejsca stąd nie uleciał…
– A Ryszard Maziarski? – Pater nagle zmienił temat. – Był zamożny?
– Niech pan pomyśli. – Złość wróciła Liblingowi.
– Mieszkał sam w ogromnym pokoju, byłym gabinecie geograficznym.
– Dziękuję – Pater uśmiechnął się słodko – że dał mi pan wyjątkową szansę wykazania się bystrością. Był zatem bardzo zamożny – ciągnął bez uśmiechu.
– Ile płacił miesięcznie?
– Właściwie to jeszcze nie zapłacił. Pojutrze jego bank przeleje na nasze konto około trzech i pół tysiąca. Stałe zlecenie przelewu. Oczywiście w sumę tę wliczone są także różne usługi niestandardowe, nieobejmujące innych klientów
Pater przestał wpatrywać się w linie, którymi ktoś dawno temu wyrysował na mapie tkankę miasta. W oczach Liblinga zobaczył błysk wyższości. Tak, dyrektor miał rację. W „Edenie" Pater ze swoją pensją mógłby chyba tylko liczyć na piwnicę przeżartą grzybem. I to po wytargowaniu zniżki.
– Nie znam się na tym, ale wydaje mi się, że trzy tysiące to bardzo dużo. To jest pod tym względem chyba dość nietypowy dom starców?
– Nie, dlaczego. – Libling rozsiadł się wygodniej. Paterowi przypominał teraz obrzydliwie zadowolonego z siebie kocura, przymierzającego się w fotelu do drzemki. – Zdaje się, że rzeczywiście wie pan o tym niewiele – wymruczał dyrektor. – Wszystko się zmieniło, społeczeństwo rozwarstwiło się, a oto jeden z efektów. Widzi pan, jedni strajkują, bo uważają, że pracują za głodowe pensje, inni korzystają z jesieni życia. Kiedyś takie miejsca kojarzyły się ze szpitalami, gdzie snuli się pogardliwie uśmiechnięci pielęgniarze, podobni do więziennych klawiszy, z koszarami, z umieralniami dla tych, o których cały świat zapomniał. Teraz też są takie miejsca, zapewniam. Ale – Libling uśmiechnął się szeroko – są i takie jak to. – Doktor sięgnął do szuflady i wyjął prostokątny folder „Edenu". Na okładce ze znajomą fasadą budynku Pater przeczytał: „Jesteśmy prawdziwą rodziną".
– Proszę zobaczyć – wydawało się, że Libling wpadł w trans – całodobowa opieka, sala rehabilitacyjna, w każdym pokoju telewizja satelitarna, na życzenie dostęp do internetu, biblioteka. Aha, i nie mówimy: „dom starców". Teraz są „domy opieki", „domy rodzinne", „domy złotego wieku". Żadnych starców i starości. Mówię to panu, bo zauważyłem, że pan nadkomisarz jest szczególnie wyczulony na zagadnienia poprawności językowej.
Pater oderwał wzrok od folderu.
– Czyli Maziarski mieszkał w „Edenie" niecały miesiąc?
– Tak.
– Wie pan, kto widział Maziarskiego ostatni?
– Właśnie Czekański – powiedział Libling.
– Dlaczego użył pan słowa „właśnie"?
– Pan jest z Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku?
– Tak – odpowiedział uprzejmie Pater – nadkomisarz, magister filologii polskiej Jarosław Pater, zastępca kierownika Komendy Wojewódzkiej. Już raz to panu powiedziałem, po wejściu do tego gabinetu. Wtedy też pokazałem panu legitymację. Wręczyłem wizytówkę, bo wiem, że się jeszcze spotkamy. – Chciał, by w ciszy, która na chwilę zaległa, mężczyzna w eleganckim garniturze usłyszał groźbę. – Co jeszcze mam zrobić? Napisać to wszystko sobie na czole?
– Rozumiem. – Dyrektor zmarszczył brwi i zaczął gorączkowo przeglądać szufladę biurka. Wyjął z niej w końcu jakąś wizytówkę i uderzył się w czoło otwartą dłonią. – Już wiem, dlaczego pan nic nie wie o Czekańskim! I o tym, że zaczął otrzymywać dziwne, rzekłbym, esemesy.
– O kim? Byłbym wdzięczny, gdyby pan doktor powiedział mi wszystko o tym, czego nie wiem.
– To był policjant z komisariatu. – Libling odczytywał wizytówkę leżącą przed nim na biurku. – Przyrzekł mi, że przekaże sprawę do Komendy Wojewódzkiej, bo mówiłem mu, że sprawa jest poważna. Chodzi w końcu o znanego profesora. Ale widzę, że nie dotrzymał słowa – ciągnął. – I dlatego pan nic nie wie!
– To nie znaczy, że nie chciałbym wiedzieć wszystkiego. Zwłaszcza – Pater zrobił pauzę – w zaistniałych okolicznościach.
– Kiepski jest przepływ informacji pomiędzy waszymi sekcjami – dyrektor uśmiechał się ironicznie.
– Mówiłem temu młodzieńcowi z policji, że powinien sprawę przekazać sekcji nieletnich i patologii, czy jak to się tam u was nazywa…
Zapadło milczenie. Wielki zegar wybił drugą po południu. Przez otwarte okno wpadła do pokoju osa i zaczęła niebezpiecznie krążyć wokół głowy Patera. Metalowe wnętrze zegara jeszcze brzęczało, bzyczała osa, doktor Libling krzywo się uśmiechał.
– Już się pan nacieszył chaosem w mojej głowie? – zapytał Pater uprzejmie. – Rzeczywiście, niczego nie wiem o niejakim Czekańskim. Nawet nie znam jego imienia.
– Profesor Jan Czekański – Libling mówił bardzo powoli – jest naszym pensjonariuszem. To wybitny naukowiec, medyk i antropolog. Jest emerytowanym profesorem chirurgii Akademii Medycznej w Gdańsku. Wykładał w Leeds, Oslo, chyba też w Wiedniu. Oprócz tego zajmuje się czymś z pogranicza medycyny i antropologii. Był ekspertem od tak zwanych ran symbolicznych. Profesor…
– Przepraszam, że panu przerywam… – Pater wpatrywał się w osę chodzącą po zielonym suknie stołu.
– Co to znaczy „rana symboliczna"?
– Powiedziałbym panu, gdyby mi pan nie przerywał – kwaśno zauważył Libling i czekał na reakcję Patera. Nie doczekał się jednak, toteż mówił dalej: – Nie będę wdawał się w szczegóły. Dam panu przykład ran symbolicznych. To obrzezanie, tak zwane sznyty więzienne…
– Skalpowanie też?
– Tak, skalpowanie niekiedy też.