Popielski jeszcze raz rozłożył „Słowo Polskie” i zagłębił się w lekturze notki, która go tak bardzo dziś wzburzyła.
A oto najnowsze wieści w sprawie Anatola Małeckiego. Dobrze poinformowana osoba z biura wiceprokuratora, doktora Juliusza Prachtela-Morawińskiego, wyznała, że dowody przeciwko Anatolowi Małeckiemu mają charakter czysto poszlakowy. To współgra z wypowiedzią sekretarza obrońcy oskarżonego. Przekazał on prasie tę oto wiadomość, iż adwokat, mec. Izydor Pordes – w razie gdyby sąd zdawał się przekonanym przez poszlaki – zamierza wystąpić z argumentem, iż podejrzany był niepoczytalny w chwili morderstwa. Ta nietrudna do udowodnienia okoliczność oznaczałaby dożywotni zakład psychiatryczny, nie zaś szubienicę dla domniemanego zbrodniarza Choć teraz wszystko w rękach sędziego, prezesa Sądu Okręgowego pana Włodzimierza Haninczaka, to i tak wiele wskazuje na to, iż Anatol Małecki uniknie najwyższej kary, którą większość obywateli uważa za najodpowiedniejszą za tę nieporównanie ohydną zbrodnię.
Popatrzył na kasztany w parku. Za pięć bezsennych godzin będzie musiał wstać, aby udać się do pracy. Już nie zaśnie tej nocy. No i co z tego? Nie mógł nie myśleć o pociętym nożem Heniu Pytce! Nie mógł nie roić wymyślnych tortur, jakim poddałby Małeckiego, który obcował ze zwiniętą w rulon skórą słoniny, a pod swoim łóżkiem trzymał połamane lalki z dorobionymi nieudolnie genitaliami. W akcie desperacji Popielski postanowił zażyć na ostatnią część swojej przedpołudniowej nocy proszki nasenne, których zawsze pod dostatkiem miała Leokadia.
Wszedł do salonu, zamknął balkon, a potem udał się do łazienki. Wyjął z szafki blaszane pudełko z napisem „Morfeusz”, rozdarł pergaminową torebkę, a jej zawartość wsypał do szklanki wody. Wypił jednym potężnym haustem – jakby to była wódka, której wcześniej nie zdążył nawet skosztować. Wtedy usłyszał jakiś hałas na balkonie -jakby wpadł tam kamień albo wylądował wielki ptak.
Dotarcie na balkon zajęło mu zaledwie kilka sekund. Na posadzce leżało kartonowe pudło. Wiedziony policyjnym instynktem, najpierw zainteresował się sprawcą, nie zaś zawartością pakunku. Oparł ręce o balustradę i rozglądał się wokół. Nikogo podejrzanego nie dostrzegł. Jacyś studenci stali na skraju parku i rozmawiali, gestykulując nieco teatralnie. Sprzedawca precli przy krawężniku zachwalał swój towar. Jakieś dziecko krzyczało w wózku i nie dało się ukołysać coraz bardziej zdenerwowanej bonie. Popielski odsunął się jak najdalej mógł od pudła i położył się na brzuchu. Sięgnął ręką po karton i uchylił jego wieko. Na szczęście nie dojrzał żadnych drutów. A zatem nie była to bomba. Uniósł głowę nieco wyżej, a potem usiadł na balkonie po turecku i całkiem otworzył pudło. Spoczywało w nim jego stare, lecz porządne i sumiennie odprasowane ubranie, w które niegdyś ubrał pijanego Walerego Pytkę. A pod odzieniem był kawałek lnianego płótna, którym owinięte były buty. Odczyszczone, wypucowane trzewiki z pierwszorzędnego salonu Derby, sięgające ponad kostkę. Jak najbardziej odpowiednie na piesze wędrówki. Albo na pielgrzymkę do Częstochowy, którą Walery Pytka ślubował, lecz ślubu nie dotrzyma, ponieważ gad nie zostanie zabity. Będzie siedział w cieple, walił konia, korzystał z wiktu i opierunku, a któregoś dnia dostanie nową przepustkę i uda się na jakieś inne podwórko wypełnione wesołymi okrzykami dzieci. Popielski wiedział, że jego bezsenności nie pokonają nawet proszki kuzynki Leokadii. Znał inne na nią remedium. Była nim jedna decyzja, a właściwie – jedna rozmowa telefoniczna.
Po chwili stał przy aparacie i mówił do telefonistki zdartym przez nikotynę głosem:
– Poproszę uprzejmie Winniki. Numer 23.
Anatol Małecki westchnął i obudził się z płytkiego snu pełnego osobliwych obrazów. Dźwięk, który z siebie wydał, był jękiem ni to przestrachu, ni to rozkoszy. Lęk brał się stąd, iż śniła mu się jakaś potężna, ciemna i groźna postać, która stała nad jego łóżkiem i pochylała się nad nim. Kiedy jednak owa postać zrzuciła z siebie płaszcz, okazała się nagą, młodziutką dziewczyną. Małecki aż jęknął z zadowolenia. Wtedy z gardła wyrwał mu się ów dwoisty jęk i natychmiast się obudził. Wokół niego chrapali inni pacjenci. Z korytarza dochodził nikły blask lampki świecącej w dyżurce pielęgniarek. O szybę wysokiego okna biły targane wiatrem gałęzie drzewa.
Poruszył się na łóżku i poczuł ogromne podniecenie płciowe, wyzwolone przez sen. Wsunął rękę pod kołdrę i poczuł, że ślina na-pływa mu do ust. Wtedy się rozjaśniło w sali szpitalnej. Mężczyzna westchnął i wysunął rękę z widocznym rozczarowaniem. Poblask światła nadal się rozszerzał i w końcu doszedł do jego łóżka. Po chwili w drzwiach pojawił się duży cień. Rósł coraz bardziej, podobnie jak postać pielęgniarza, który zbliżał się do niego bardzo cicho.
– Ktoś myśli o tobi, Małecki, i coś ci przesyła – szepnął pielęgniarz i poruszył biodrami, imitując ruchy frykcyjne. – Coś, co bardzo lubisz!
– Nu ta dawaj pan, panie Mucha! – Małecki przełknął ślinę. – Nu dawaj pan!
– Cicho, ty frajerska makitra – syknął pielęgniarz. – Chcesz, żeby zapach szponderka innych durnowatych obudził? Chodź do kibla! Sztajguj, sztajguj! Tam dostanisz!
Małecki zgarbił się, chcąc ukryć przed strażnikiem swoje podniecenie, i ruszył w ślad za nim. Korytarz był pusty. Lampa oświetlała dyżurkę i śpiącą pielęgniarkę. Przed wejściem do toalety Małecki zatrzymał się. Mucha stanął z tyłu.
– Nu dalij! – mruknął Mucha. – W drugi kabini.
Małecki nie posłuchał. Jego nozdrza rozszerzyły się, wyłapując najlżejsze nawet wonie: potu pielęgniarza Muchy i jego pomady do włosów, smród moczu z pisuarów, zapach chloru i lizolu. Do tego doszła delikatna woń wykwintnych męskich perfum, która nieco go zaniepokoiła. Skądś ją znał.
To wszystko, co wyczuł. Nawet najlżejszego zapachu wędzonej słoniny. Wtedy opadła cała jego płciowa ekscytacja. Spojrzał na Muchę z wyrzutem. Ten się uśmiechnął, znów odegrał pantomimę z ruchami frykcyjnymi i popchnął Małeckiego lekko w stronę otwartych drzwi.
Wtedy pacjent poczuł, że ktoś go łapie za piżamę i wciąga do środka toalety. Był tak zaskoczony, że nie miał czasu zareagować ani nawet rozejrzeć się, aby ujrzeć napastnika w ciemnym, zimnym i śmierdzącym pomieszczeniu. Ktoś podciął mu nogi, a ktoś inny przygniótł do posadzki. Wzmogła się woń wykwintnych męskich perfum. Ręce Małeckiego znalazły się w żelaznych kleszczach. Zazgrzytał w nich kluczyk. Pacjent poczuł woń garbowanej skóry. Po jego grdyce przesunęła się z brzękiem klamra od paska, a potem coś zacisnęło się na jego szyi. Ucisk się wzmagał. Pacjent dławił się. Ktoś usiadł mu na plecach i ciągnął ku sobie jego głowę, zaciskając skórzaną pętlę.
Zapach perfum się oddalił, silna stała się natomiast woń wódki i cebuli.
– To za mujegu wnuka! – usłyszał.
Potem Małecki czuł już tylko wilgoć na swoich udach i pośladkach.
– Ali si zesrał, gad!
– Żył w gównie, to i w gównie umarł – usłyszał niski, zachrypnięty głos spod okna.
To było requiem dla Anatola Małeckiego.
Edward Popielski uwielbiał matematyczne porównania, gdyż był święcie przekonany, iż wszystko da się opisać z użyciem matematycznego instrumentarium. Sądził, że ludzkie życie można przedstawić jako funkcję, której argumenty byłyby jednostkami czasu, zaś wartości miałyby jakiś charakter jakościowy. On sam od kilku dobrych lat rysował wykres swojego życia jako takiej funkcji, której wartości są ujęte jako przyjemności w przedziale od minus jednego do jednego. Po kilku latach skrupulatnego wykreślania pewnej krzywej jako wykresu funkcji zauważył, że można by jego życie w dużym przybliżeniu uznać za funkcję okresową z dużymi wartościami na granicy okresów. Nadaremno objaśniał kiedyś swoje odkrycie Leokadii, a kiedy ta mimo wielu prób nic nie rozumiała z jego wywodów, rzekł krótko: „Moja droga Lodziu, to jest tak, że kiedy dostrzegam, iż kończy się jakiś okres w moim życiu, wtedy oddaję się dużym przyjemnościom i uciechom. W ten sposób na końcu danego okresu przyjemności są największe i wszystko powtarza się od początku”.