Leokadia usiadła przy stole i nalała kawy do filiżanek. Czekała, aż usiądzie i odprawi zwykły rytuał śniadaniowy – „primum makagigi, deinde serdelki”, co oznaczało, że zawsze najpierw zjadał ciastka z kawą, a potem parówki z chrzanem i bułeczkami z masłem, popijając to herbatą. Lecz on nie usiadł przy stole; wciąż palił papierosa, którego niedopałek wsadził do bursztynowej cygarniczki.
– Nie musisz tak palić na czczo, zgaś to i siadaj do śniadania. – A zresztą dzisiaj jest wtorek.
– Nie rozumiem – cygarniczka stuknęła o brzeg muszli – związku między jednym a drugim.
Po powolnym tempie jego wypowiedzi poznała, że jest w bardzo złym humorze.
– Bo nie ma związku – rzekła. – Dzisiaj jest wtorek i Hanna ma wolne. Odpowiedziałam po prostu na twoje pytanie.
Edward odstawił popielniczkę na stolik pod zegarem. Obszedł stół dokoła i nagle zatrzymał się za jej plecami. Chwycił ją za skronie i pocałował w głowę, burząc nieco jej staranną fryzurę.
– Przepraszam za mój podły nastrój – powiedział i usiadł za stołem. – Źle się zaczął ten dzień. Telefonował Zubik i…
– Odmówiłeś poprowadzenia śledztwa w sprawie tego chłopca, o którym pospólstwo powiada, że został rytualnie zamordowany przez Żydów? – zapytała, nie licząc wcale na odpowiedź.
– Skąd wiesz? – odparł i przełknął kęs piernika.
– Słyszałam. A nawet gdybym nie słyszała, to mogłabym się tego domyślić… Zawsze przed śniadaniem siadasz pod zegarem, palisz i czytasz gazetę. Dzisiaj tego nie uczyniłeś. „Słowo” i jego dodatek nadzwyczajny leżą nietknięte. Albo byłeś tak wzburzony, że nie miałeś ochoty na lekturę, albo wiedziałeś, co będzie na pierwszej stronie. Założyłam to drugie.
– To prawda – odpowiedział ponuro i nie pochwalił, jak zwykle, jej prawidłowego rozumowania.
– Dlaczego odmówiłeś Zubikowi? Wiesz, że może cię za to spotkać dymisja? A nade wszystko, chcesz, by zbrodniarz uszedł bezkarnie?
Taki zarzut w normalnych okolicznościach wywołałby u Edwarda wybuch złości. Jak śmiesz mnie o to posądzać?!, krzyknąłby. Teraz jednak milczał, a jego szczęka poruszała się rytmicznie, gdy jadł.
– O to samo zapytał mnie Zubik – powiedział niespiesznie, kiedy przełknął – i wtedy podniosłem na niego głos.
– Ale ja nie jestem Zubikiem! – Szczupła postać Leokadii poruszyła się gwałtownie. – I mnie możesz wszystko powiedzieć…
– Nie jesteś Zubikiem – przerwał jej – i dlatego nie podniosę na ciebie głosu.
Wiedziała, że jak zwykle niczego się od niego nie dowie. Dopiła kawę i wstała, aby pójść do kuchni i zagrzać mu serdelki. Edward nagle podniósł się, chwycił ją za przegub i posadził na krześle.
Opowiedziałbym ci wszystko, Lodziu, ale to okropnie długa historia. – Wsadził nowego papierosa do cygarniczki.
Z radością pomyślała, że to oznacza koniec jego wahania i zaraz wszystkiego się dowie.
– Opowiedziałbym ci wszystko, ale nie wiem, od czego zacząć… To ma związek ze sprawą Minotaura.
– A zatem zacznij ab ovo. – Leokadia była cała napięta z ciekawości. – Najlepiej od tego śląskiego miasta i kwadratowego Ślązaka, którego nazywasz swoim przyjacielem, a którego ja nigdy do końca nie polubiłam…
– Tak… – powiedział w zamyśleniu. – Od tego wszystko się zaczęło.
Breslau, piątek 1 stycznia 1937 roku,
godzina czwarta rano
Noworoczne fajerwerki wybuchały nad Teatrem Miejskim, kiedy trzęsąca się dorożka zajeżdżała pod okazałą kamienicę, oznaczoną jako Zwingerplatz numer 1, w której mieszkał kapitan abwery Eberhard Mock ze swoją żoną Karen, owczarkiem niemieckim Argosem i parą starych służących, Adalbertem i Marthą Goczoll. Dorożka trzęsła się z dwóch powodów. Po pierwsze, smagana była porywistym wiatrem, który ostro siekł śniegiem, po drugie, w Mocka po szampańskiej zabawie w Śląskim Muzeum Sztuk Pięknych wstąpiła jakaś niespożyta męska moc, której upust starał się dać już po drodze, nie czekając, aż znajdzie się z żoną w sypialni. Nie przejmując się zbytnio mrozem, słabymi protestami Karen oraz gadatliwością fiakra, usiłował przebić się przez kilka warstw bielizny spowijających ciało żony. Skutek jego usiłowań był jednak mizerny, bo ograniczył się jedynie do zmiany zachowania fiakra, który przyzwyczajony do takich figli w swojej budzie, dyskretnie zamilkł.
– Przyjechaliśmy, Ebi, uspokój się. – Karen delikatnie odepchnęła zasapanego męża.
– Dobrze – mruknął zadowolony Mock, wyciągając ku fiakrowi banknot dziesięciomarkowy. – A tu masz za to, że przyjechałeś po nas punktualnie. – Dołożył jeszcze dwie marki.
Kiedy wysiedli z dorożki, dostali się w zimne wiry wiatru, który zerwał się gdzieś spod Resursy Kupieckiej i dmuchnął suchym śniegiem z chodnika. Siła wichru była tak duża, że zerwała cylinder z głowy Mocka i biały jedwabny szal z jego szyi. Obie części garderoby zawirowały na wietrze, a potem się rozdzieliły – cylinder skakał na torach tramwajowych, kierując się w stronę hotelu „Monopol”, a szal przykleił się do witryny kawiarni Fahriga. Na wpół oślepiony, Mock postanowił najpierw ratować szalik, który był prezentem wigilijnym od Karen. Rzucił się w stronę wystawy, dając znak żonie, aby schowała się przed zadymką. Po sekundzie przyciskał już szalik do szyby i rozglądał się za cylindrem. Karen stała w bramie.
– Idź do sypialni i czekaj tam na mnie! – krzyknął, zawiązując szalik na węzeł.
Karen nie zareagowała. Mock, zasłaniając oczy, ruszył ku rozświetlonemu hotelowi, z którego wnętrza buchała para i majestatyczny rytm walca wiedeńskiego. Wypatrywał cylindra, ale nigdzie go nie widział. Wyobraził sobie, że toczy się gdzieś po bruku, umazany końskimi odchodami. Ten obraz mocno go zirytował. Stanął i rozglądał się dokoła. Jego wzrok zatrzymał się na Karen, stojącej wciąż w bramie. Czemu ona nie idzie do domu, do diabła?! Czyżby stróż się upił i zaspał?! No, to ja go zaraz obudzę! Patrząc na jej bezradną, skuloną postać, poczuł niechęć do alkowianych figli. Otworzył usta i połknął kilka płatków śniegu. Język, wysuszony od nadmiaru alkoholu i cygar, wydal mu się szorstkim, nieoheblowanym klocem. Zapragnął tylko jednego: dużego, schłodzonego dzbana limoniady. Odwrócił się na pięcie i ruszył ku swojej kamienicy, pozostawiając cylinder na pastwę dorożkarskich koni.
Jego drogę przeciął szybkim krokiem wysoki mężczyzna w meloniku wepchniętym na oczy. Mock zareagował instynktownie. Uchylił się przed wyimaginowanym ciosem i ukucnął, obserwując napastnika. Ten jednak nie uderzył, lecz wyciągał w stronę Mocka rękę z jego cylindrem.
– Dziękuję panu bardzo – powiedział Mock uradowany, odbierając swoje nakrycie głowy. – Przepraszam, już myślałem, że chce mnie pan zaatakować, a tutaj taki dobry uczynek…
– Szkoda by było takiego drogiego cylindra – powiedział nieznajomy.
– Jeszcze raz dziękuję. – Mock spojrzał na Karen, która uśmiechała się, patrząc na całą scenkę. – Zdrowego Nowego Roku! – Odwrócił się do mężczyzny.
– Nadsekretarz kryminalny Seuffert, asystent dyrektora kryminalnego Krausa do specjalnych poruczeń, oficer łącznikowy między gestapo a abwerą. – Ten nie odwzajemnił się życzeniami, lecz jakąś absurdalną listą swoich funkcyj, po czym wyciągnął w stronę rozmówcy dłoń z wizytówką. – Herr Hauptmann, jest pilna sprawa polityczna, musi się pan udać ze mną. Na rozkaz pułkownika von Hardenburga. – Nazwisko zwierzchnika Mocka wymówił tak dokładnie i z takim naciskiem, jakby wymieniał długą i specjalistyczną nazwę jakiejś choroby.
Mock otrzepał cylinder ze śniegu, włożył go na głowę i spojrzał na Karen. Już się nie uśmiechała.
Breslau, piątek 1 stycznia 1937 roku,
kwadrans na piątą rano
W nędznym hoteliku „Warszawski Dwór” przy Antonienstrasse 16 panował niemały rozgardiasz. Dwaj mundurowi policjanci dźwigali nosze z jakimś ciałem, przykrytym szarym prześcieradłem z pieczątką instytutu anatomiczno-sądowego; koło portierni Helmut Ehlers, fotograf policyjny i daktylotechnik, składał statyw, a na schodach miotał się medyk sądowy, doktor Siegfried Lasarius, który między jednym i drugim gwałtownym gestem tłumaczył podniesionym głosem asystentowi kryminalnemu Hanslikowi, że nie jest w stanie określić narodowości trupa, chyba że jest on mężczyzną i Żydem. Jedynie stojący na półpiętrze szef VII ekspozytury terenowej abwery w Breslau, pułkownik Rainer von Hardenburg, nie wykonywał żadnych ruchów oprócz regularnego podnoszenia do ust długiej i cienkiej cygaretki. Mock zauważył, że głowy wszystkich mężczyzn zdobią cylindry, jedynie na wydłużonej czaszce Seufferta tkwił melonik. Żadnego nakrycia głowy nie nosił trzeźwiejący portier, który kiwał się za ladą recepcji i co chwila zwilżał twarz wodą z miednicy. Wszyscy obecni, poza przybyłymi Mockiem i Seuffertem, trzymali w dłoniach wysokie szklanki.