A zatem kiedy poczuł wolę Bożą, wszedł do pokoju i zobaczył trupa. Zatelefonował natychmiast do prezydium policji, mówiąc, że zamordowana jest cudzoziemką, lecz on sam nie umie stwierdzić, jakiej mianowicie narodowości. Dyżurny wiedział, co ma robić, kiedy ginie jakiś obcokrajowiec. Zatelefonował natychmiast do komisji morderstw, gdzie dyżurnym był Hanslik, a potem na gestapo. Dyżurnym gestapowskim był nadsekretarz kryminalny Seuffert, który… No co? Co pan mianowicie zrobił, Seuffert?

– Zatelefonowałem do dyrektora kryminalnego Ericha Krausa – zameldował służbiście Seuffert, który nagle został oderwany od kontemplacji swoich starannie podpiłowanych paznokci. – A on…

– A on – przerwał mu von Hardenburg – najpierw przyjechał tutaj, a potem na bal do Domu Krajowego Prowincji Śląskiej, gdzie bawiłem się w najlepsze. Zameldował mi, że mamy do czynienia ze sprawą szpiegowską. Podejrzewał, że ta kobieta jest szpiegiem. Osobliwy szpieg, który nie mówi po niemiecku!

Chwycił Mocka za łokieć i przyciągnął do okna. Obejrzał się na Seufferta i dodał szeptem:

– Kraus zrobił tam prawdziwe theatrum. Przerwał muzykę, a potem oznajmił, że doszło do krwawych porachunków szpiegowskich. I wie pan, na kim wtedy spoczęły oczy wszystkich? Na kimś, kto jest specjalistą od spraw szpiegowskich w tym mieście! Na mnie! Musiałem więc naszym śląskim dygnitarzom pokazać, że jestem człowiekiem obowiązku, że mimo nocy noworocznej rzucam wszystko i staję na wysokości zadania. Musiałem porzucić bal i moją rodzinę, aby zająć się jakąś cudzoziemską dziwką! A ja – to powiedział już głośno – do tej sprawy wyznaczyłem pana, kapitanie, jako mojego najlepszego człowieka, który ma wielkie doświadczenie policyjne. Ale nikt niestety nie wiedział, gdzie pan spędza wieczór sylwestrowy, i dlatego zjawił się pan tu tak późno. Przez pana nie mogłem wrócić na bal!!! – von Hardenburg nagle wrzasnął, aż z oka wypadł mu monokl. – No, to do roboty, Mock! Ja idę spać!

Wyszedł, trzaskając drzwiami od numeru.

Minęła chwila. Mock przez rękawiczki otworzył walizkę dziewczyny i przerzucił jej rzeczy. Oprócz ciepłej bielizny, kilku par pończoch, szczotki do włosów, lusterka, talku, pachnącego mydła oraz kilku sukienek w walizce ofiary znajdowała się duża maszyna do pisania marki „Torpedo”. Spojrzał na klawisze. Niektóre były najwyraźniej dorobione, bo widniały na nich francuskie znaki diakrytyczne.

Mock usiadł na parapecie i poczuł mętlik w głowie. Już wiedział, skąd Kraus powziął podejrzenie o francuskiej siatce szpiegowskiej. Nie mógł się jednak skupić na tej myśli. W głowie dźwięczało mu określenie „cudzoziemska dziwka”. Zacisnął zęby. Szkoda, że nie zdążył wypomnieć von Hardenburgowi, że cudzoziemskie dziwki nie raz i nie dwa tuliły szefa abwery do snu w przybytku madame le Goef w podwrocławskim Opperau. Ludzie nie mają prawa umierać, myślał, bo jakaś wysoko postawiona kanalia nie dokończy swojego tanga! Pogryziona, zgwałcona i uduszona, chuda i biedna dziewczyna nie może wyzionąć ducha po strasznych mękach, bo jakiś skurwysyn w binoklach zostawi na talerzyku wpół-nadgryziony keks! Spojrzał na Seufferta, który oglądał swoje wymanikiurowane paznokcie, i poczuł przypływ furii. Żeby się opanować, zaczął w myślach odmieniać łaciński czasownik mordere – gryźć – w trybie łączącym czasu teraźniejszego strony biernej. Miał nadzieję, że ta mantra – mordear, mordearis, mordeatur, mordeamur, mordeamini, mordeantur – go uspokoi, że zaraz zjawi się portier z kolejnym syfonem, a on sam po solidnym łyku będzie mógł zebrać myśli. Zastukano do drzwi. Stał w nich portier.

– Niestety, nie ma piwa ani wody sodowej dla szanownego pana – powiedział wystraszony. – Byłem nawet „Pod Zielonym Polakiem”, ale tam bursze już wszystko wypiły.

Mock wstał z parapetu. Grubiańsko odsunął ramieniem i recepcjonistę, i Seufferta. Potem ruszył ciężko korytarzem i zadudnił na schodach. Nikogo nie było już w hotelu „Warszawski Dwór”.

– Dokąd pan idzie, dyrektorze kryminalny? – krzyknął Seuffert.

– Do domu, napić się czegoś zimnego – odpowiedział Mock powoli.

– A ja? – słychać było, że Seuffert traci panowanie nad swym głosem.

– A pan niech prowadzi śledztwo! Rozkazuję to panu, jako swojemu asystentowi!

Powiedziawszy to, ściągnął z wieszaka płaszcz oraz cylinder i wyszedł z hotelu. Znalazł się w zaśnieżonym zaułku, w którym śmieci przykryte już były warstwą puchu. Ruszył na Reuschestrasse i Wachtplatz, w stronę postoju dorożek. Przed kilku laty wsadziłby łeb do wiadra z zimną wodą i ruszył w poszukiwaniu bestii, która wygryzła dziewczynie pół twarzy. Ale tak bywało dawniej. Teraz Mock miał lat pięćdziesiąt i cztery. I coraz gorzej znosił kaca.

Breslau, piątek 1 stycznia 1937 roku,

godzina szósta rano

Mock nie dotarł do domu. Dochodząc do postoju dorożek, spojrzał w głąb Fischerstrasse i zauważył zasłonięte okna w kawiarni „Cafe Nicolaiplatz” na rogu. Poczuł silny, kłujący, kacowy głód. Z ciekawości zajrzał do lokalu przez okno. Sala była pusta i posprzątana, a o zabawie noworocznej przypominał jedynie wielki zegar ustrojony wygasłymi świecami i czerwonymi kokardami oraz pasma bibuły zwisające z sufitu. Mock wrócił myślami do studenckich czasów, kiedy brudny szynk, w którym gromadziła się głównie niezamożna młodzież uniwersytecka, nie przypominał w niczym dzisiejszej schludnej „Cafe Nicolaiplatz”. W przerwie między wykładami pochłaniał tam skromny obiad, który składał się na ogół ze smażonych kartofli i kiszonej kapusty albo z sałatki śledziowej, parówki i bułki. Głód, który teraz świdrował jego wnętrzności, był taki sam jak przed laty. To dodało mu otuchy. Nie czuł się teraz jak mężczyzna na granicy wieku średniego i starości, który ukojenie znajduje w braku potrzeb, lecz jak młodzieniec, który ma silne potrzeby i pragnie je zaspokoić.

Szarpnął za dzwonek przy drzwiach. Nikt się nie pojawił. Szarpnął jeszcze raz tak mocno, że omal nie urwał sznura. Nad lokalem otworzyło się okno i wyjrzał przez nie starszy mężczyzna w koszuli nocnej i w czarnej bindzie przyciskającej sumiaste wąsy.

– Hej, człowieku, co się tak dobijasz?! – krzyknął. – Nie widzisz, że zamknięte?! Jeszcze ci piwsko ze łba nie wywietrzało?!

– To dla ciebie – Mock uniósł dłoń z banknotem dwudziestomarkowym – za najlepsze noworoczne śniadanie!

– Już schodzę do szanownego pana – powiedział grzecznie człowiek w bieliźnie.

Po chwili Mock siedział w jadłodajni, a sam kierownik lokalu, pan Heinrich Polkert, powiesiwszy jego płaszcz i cylinder, odbierał solidne zamówienie. Gość najpierw dostał w dzbanku kawę i śmietankę w mieczniku. Po kilku łykach poczuł, że jego mięśnie tężeją, a piasek pod powiekami się rozpuszcza. Rozwiązał muszkę, zdjął gors i kołnierzyk, a potem rozpiął trzy guziki koszuli. Na stole pojawiły się potrawy. Najpierw lekko czerstwe bułki i kula masła przystrojona pietruszką. Potem jajecznica rozłożona równomiernie na grubych plastrach przysmażonego boczku. Na niewielkiej salaterce przybyły śledzie marynowane, chrzan, ogórki kiszone, a potem wjechały dwa podłużne półmiski, na których zwijały się rolki szynki i piętrzyły kulki wątrobianki z pietruszką. Na drugim z nich ułożono również piramidę z polskich kiełbasek na gorąco i suchych knackwurstów. Mock był wirtuozem smaku. Metodycznie smarował bułkę masłem, wątrobianką i układał na tym wszystkim plastry szynki. Odgryzał część tej kanapki, po czym napełniał usta jajecznicą, boczkiem i kawałkiem kiełbaski polskiej lub plastrem knackwursta. Kolejny kęs to był śledź z chrzanem i ogórkiem. I tak dalej. Na zmianę. W militarnym porządku, narzuconym przez smakosza pedanta.

Pan Polkert uniósł w dłoni butelkę żytniówki i kieliszek, a jego brwi podjechały na czoło. Mock kiwnął głową, pochłonął ostatnie kęsy sutego śniadania i po chwili stanął przed nim wysoki kieliszek. Ostry, palący płyn w żołądku zmienił się w aksamit. Mock wskazał palcem na kieliszek, który natychmiast się napełnił. Wtedy jeszcze raz opróżnił stopkę, sapnął i rozpiął guzik u spodni. Z kieszeni wyjął złotą papierośnicę wypełnioną papierosami „Muratti”. Zapalił i z rozkoszą puścił w stronę sufitu chmurę dymu.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: