Formalnie pani Woermann prowadziła od czterech lat firmę „Dyskretne Przekazywanie Wiadomości”. Jej fama szeroko rozlała się po mieście i zaowocowała liczną konkurencją, która jednak szybko odpadała. Do likwidacji konkurencyjnych firm przyczyniali się różni ustosunkowani, możni i – co najważniejsze – upokorzeni przez zdradę obywatele. Nie chcieli oni tolerować tego jawnego stręczycielstwa, wynajmowali prywatnych detektywów lub nie żałowali pieniędzy dla radcy kryminalnego Josefa Ilssheimera i jego ludzi z Eberhardem Mockiem na czele. Funkcjonariusze decernatu IV przeprowadzali szczegółowe i złośliwe rewizje w siedzibach tych firm i w księgach rachunkowych oraz zapisach zleceń i zawsze znajdowali coś nieobyczajnego, co pozwalało tak zaszantażować erotycznych pośredników, że ci opuszczali Breslau lub zmieniali branżę. Policjanci z wydziału obyczajowego nie zgłaszali tych spraw do Sądu Krajowego i nie brali łapówek od zastraszonych właścicieli. Nie musieli tego robić, ponieważ i tak byli hojnie nagradzani przez owych możnych i zdradzonych. A jednak policji nie udawało się zniszczyć interesu pani Woermann z prostego powodu – obdarzona fenomenalną pamięcią, nie prowadziła żadnych notatek oprócz buchalteryjnych zapisów. W księgach rachunkowych notowała „o przekazaniu informacji numer taki a taki za kwotę taką a taką”. Swoje obowiązki spełniała w sposób niezawodny – dawała ogłoszenia w codziennej prasie. Kochankowie, a nade wszystko oferenci usług erotycznych przejmowali pałeczkę i sobie znanymi metodami sprawdzali, czy ludzie pragnący nawiązać kontakt nie są przypadkiem podstawionymi policjantami albo prywatnymi detektywami. W tej identyfikacji czasami pomagała im za specjalną opłatą pani Woermann, żądając od swoich klientów podania jakiegoś szczegółu, który by ich uwiarygodnił. Interes zatem kwitł, jak to bywa w przypadku każdej działalności monopolistycznej; mieszkańcy Breslau tolerowali panią Woermann lub jej nienawidzili, a policjanci i prywatni detektywi usiłowali przeciągnąć ją na swoją stronę, co było – z powodu jej niezłomnych zasad – równie nieskuteczne, jak coroczne próby walki z rojami komarów nad Odrą.

Oprócz fotograficznej pamięci Elsa Woermann miała bardzo dużo tolerancji dla przeróżnych ludzkich dziwactw. Nie była zatem wcale zaskoczona, kiedy dwa tygodnie temu zjawili się u niej dwaj mężczyźni, którzy ani nie byli ubrani stosownie do pory roku, ani nie odnosili się uprzejmie do niej samej. Zakrywszy twarz kołnierzem płaszcza i nacisnąwszy kapelusz głęboko na czoło, jeden z nich burknął krótko i dość nieskładnie: „Dwie lesbijki na orgię do mnie”. Drugi milczał i ciężko dyszał, wydzielając z siebie silny zapach miętowych cukierków. Pani Woermann wcale nie dociekała, dlaczego zamawiający przyszedł w towarzystwie. Nie zastanowiło jej również to, że zamaskowany mężczyzna tę dość banalną usługę zamawia przez jej biuro, zamiast pójść do pierwszego lepszego domu publicznego i wybrać dwie dziewczyny mające się ku sobie lub udające taką skłonność. Nie patrząc na ich osobliwe przebrania, odpowiedziała bardzo grzecznie, że zaprasza ich do siebie za trzy dni o godzinie dziewiątej rano z kwotą trzech milionów marek jako jej honorarium. Kiedy nie zgodzili się na tak wielką kwotę, bardzo fachowo i dokładnie pokazała, iż ma ogromną wiedzę o szalejącej w kraju inflacji. Wtedy ustąpili.

Tego samego dnia nadała telefonicznie w „Schlesische Zeitung” ogłoszenie: „Duet dęty grecki zatrudnię pilnie w orkiestrze. Oferty proszę składać w skrytce pocztowej nr 243 na Poczcie Paczkowej przy Breitestrasse”. Następnego dnia rano znalazła tam list o treści: „Duet dęty grecki, tel. 3142, firma «U Maksa»”. Pani Woermann natychmiast spaliła list, zadzwoniła i poprosiła o połączenie z firmą „U Maksa”. Kiedy usłyszała w telefonie: „Tu Max, słucham”, powiedziała: „Duet dęty od Safony”, i odłożyła słuchawkę. Następnego dnia zjawił się u niej miłośnik „dziewczyn z Lesbos” i wyłożył honorarium dla niej i dla Niegscha. W zamian otrzymał numer telefonu firmy „U Maksa”, z którym miał osobiście ustalić wszelkie szczegóły transakcji. To było wszystko. Wiedziała, że szef fikcyjnej firmy „U Maksa”, Max Niegsch, z którym znała się od wielu lat, nie musiał sprawdzać swojego klienta, ponieważ nie żądał usług, za które mogli trafić za kratki i zleceniodawca, i zleceniobiorca, nie mówiąc już o pośredniczce. Wszystko było czyste i bezpieczne. Dyskrecja zapewniona.

W takim błogim poczuciu bezpieczeństwa siedziała teraz pani Elsa Woermann na swoim balkonie w domu przy Wilhelmsufer, nad sklepem wielobranżowym „Jung &Lindig”, i obserwowała, jak zachód słońca wyzłaca wierzchołki platanów na nadodrzańskim bulwarze. Nie zdziwiła się wcale, kiedy ujrzała niewielką postać w białym kaszkiecie i w ubraniu tegoż koloru, wynurzającą się zza Urzędu Monopolowego. Max Niegsch walczył od roku z nałogiem hazardu i pieniądze z transakcji, których dokonywał za pośrednictwem pani Woermann, odbierał wprost od niej, zawsze wieczorem, już po zamknięciu punktów loteryjnych i bukmacherskich. Teraz szedł rozradowany nadbrzeżem i na widok pani Woermann stojącej na balkonie podrzucił do góry kaszkiet i zgrabnie go złapał. W uliczce rozległ się warkot silnika i wraz z tym dźwiękiem wjechał w nią motocykl z wózkiem bocznym. Wtedy pani Woermann po raz pierwszy i ostatni tego dnia się zdziwiła. Motocykl jechał bowiem chodnikiem. Silnik zawył i maszyna znalazła się za Maksem Niegschem. Sutener podrzucił właśnie kaszkiet, ale już go nie złapał. Przednie koło motocykla wtargnęło między jego kolana. Najpierw na ułamek sekundy znalazł się na błotniku, a potem zsunął z niego powoli. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Motocyklista, w długim płaszczu, kasku i goglach, zsiadł i wziął Niegscha pod pachy, bardzo troskliwie wsunął go do wózka bocznego i przyłożył mu coś do twarzy. Następnie naciągnął brezent na otwór wózka i nie było już widać poszkodowanego. Ludzie rzucili się do okien i wylegli na balkony. Zupełnie odwrotnie zachowała się pani Woermann. Weszła do mieszkania i zamknęła drzwi na balkon. Nie chciała być przesłuchiwana następnego dnia przez policję, a zwłaszcza przez ordynarnego nadwachmistrza Eberharda Mocka, który wciąż nie dawał jej spokoju, oskarżając o sianie demoralizacji. Jakby sam był moralnie czysty! Weszła do salonu i wyrzuciła Maksa Niegscha z pamięci. Dyskrecja była jej dewizą.

Breslau, niedziela 1 lipca 1923 roku,

wpół do dziewiątej rano

Pokój Mocka i jego dwóch kolegów, Kurta Smolorza i Herberta Domagalli, był ascetyczny i nie znajdowało się w nim nic, co mogłoby rozpraszać uwagę policjantów. Bo czyż mogły ich dekoncentrować zielone lamperie albo trzy potężne biurka z zielonymi blatami i mosiężnymi popielnicami, albo ogromna szafa na akta, która zamykała się jak witryny sklepów – miała opuszczane żaluzje z dębowych deszczułek? Jedyne, co mogło odwracać ich uwagę to duża paprotka na parapecie, w którą niegdyś wyposażyła ich żona Domagalli, który nie chcąc się narazić połowicy, pielęgnował kwiatek i burczał na Mocka i Smolorza, kiedy ci użyźniali glebę śliną i popiołem z cygar.

Dzisiaj w dwóch pokojach i korytarzyku, zajmowanych przez decernat IV nikt na nikogo nie burczał, nikt nie podnosił głosu ani nikt nikogo nie przesłuchiwał. Nie unosił się również dym tytoniowy ani nie stukały drewniane żaluzje szafy z aktami. Pusty był pokój szefa decernatu, radcy Ilssheimera, oraz korytarzyk zajmowany przez praktykanta Isidora Blümmela. Prawie wszyscy pracownicy wydziału cieszyli się niedzielnym wypoczynkiem. Eberhard Mock był wyjątkiem.

Siedział przy biurku i wpatrywał się w zdjęcie ojca, które wyjął z szuflady. Mistrz szewski Willibald Mock patrzył na syna surowym wzrokiem. Szpakowate wąsy i rozrośnięte bokobrody zawisały nad sztywnym stojącym kołnierzykiem z wygiętymi rogami, spod których wypływał węzeł jasnego krawata. Co ty tu robisz, synu, zdawały się mówić jego oczy, ocienione nastroszonymi brwiami, w tej podłej robocie? Czy to jest praca dla ciebie? Spisywanie dziwek! Byłeś zawsze taki zdolny! Pamiętasz, jak po łacinie wygłosiłeś przemówienie na inauguracji roku szkolnego? To było dopiero coś! Ubrałem się wtedy, tak jak do tego zdjęcia, w garnitur pożyczony od naszego sąsiada, kupca Hildesheimera. Kilku profesorów ściskało mi ręce, gratulując syna.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: