Festung Breslau pic_1.jpg

Marek Krajewski

Festung Breslau

Eberhard Mock 4

Ultio doloris confessio est.

(Zemsta jest przyznaniem się do cierpienia.)

Seneka, O gniewie.

Na koniec przybył

goniec w masce z krwi błota lamentu

wydawał niezrozumiałe okrzyki

pokazywał ręką na Wschód

to było gorsze niż śmierć

bo ani litości ni trwogi

a każdy w ostatniej chwili pragnie oczyszczenia

Zbigniew Herbert, Posłaniec, z tomu Raport z oblężonego miasta.

Ogromne czarne okulary ukrywały nie wstydliwą przeszłość, lecz biało – czerwone blizny po oparzeniach – a może, nie ustępował w myślach Kridl, i jedno, i drugie. Reszta – sygnet, złota bransoleta, buty błyszczące jak lustro, niemczyzna o dziwnej, nieznanej Kridlowi melodii – niepokoiła i pasowała do stereotypu grubej ryby z wiedeńskiego półświatka, która wpłynęła tutaj, w mętną wodę czterech mocarstw, by robić ciemne geszefty.

Ludzie, którzy pojawili się na schodach, również niepokoili recepcjonistę. Ujrzał ich po raz pierwszy wczoraj – czterech młodych mężczyzn, którzy wtargnęli do holu z pijakiem w naciągniętym na oczy kapeluszu. Rzucili go wtedy na ten sam fotel, na którym teraz rozpierał się starzec z poparzoną twarzą, i przypomnieli Kridlowi o rezerwacji dokonanej kilka dni temu przez Polizeidirektion.

Recepcjonista o nic wtedy nie pytał, rzucił jedynie okiem na legitymację policyjną, wydaną na nazwisko Jörg Hanuschek, wydał właścicielowi legitymacji klucze do pokoju numer pięć, szybko schował do kieszeni rzucony mu banknot dwudziestoszylingowy i patrzył, jak szpice butów pijaka stukają o kolejne stopnie schodów, a przyciasne marynarki agentów policyjnych nieomal pękają na ich potężnych plecach.

Po chwili uruchomił wciąż sprawny system podsłuchowy, zamontowany tu przez gestapo wkrótce po radosnym włączeniu Austrii do Tysiącletniej Rzeszy, pokrętło ustawił na piątce i przyłożył rozpalone z ciekawości ucho do starej tuby.

Niestety – dźwięki z pokoju rozczarowały Kridla. Przez dwadzieścia cztery godziny tuba przekazywała jedynie szuranie butów po podłodze i szum wodospadu spłukującego klozet. W pokoju numer pięć nikt przez dobę nie wypowiedział ani jednego słowa. Teraz również dwaj mieszkańcy pokoju numer pięć starzec, który wstał z fotela na ich widok, nie wypowiedzieli ani słowa.

Stary zdjął na sekundę okulary i Kridl zobaczył wyłupiaste przekrwione oczy w pełnych blizn oczodołach. Na agentach – w odróżnieniu od recepcjonisty – nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Kiwnęli głowami i pokazali leciwemu elegantowi drogę na schody.

Kiedy zniknęli w korytarzu, Kridl przekręcił gałkę na cyfrę „pięć” i przyłożył ucho do tuby. Podkręcił głośność i skoncentrował się. Znów zapłonęło mu ucho. Nie z ciekawości jednak, lecz od silnego uderzenia, które zrzuciło go z krzesła. Drobne ciało Kridla zawirowało w ciasnej przestrzeni dyżurki, a jego buty załomotały o drewniane ściany.

– Nieładnie, nieładnie tak podsłuchiwać – mruknął wysoki człowiek w kapeluszu i pochylił się nad Kridlem.

Następny i ostatni cios, zadany w drugie ucho, pozbawił recepcjonistę zmysłu słuchu. Leżał wciąż na podłodze, język wychodził mu z ust, a oczy z orbit. Człowiek w kapeluszu postawił obok tuby podsłuchu przedmiot wyglądający jak małe radio tranzystorowe. Włączył je, podniósł deskę lady oddzielającą recepcję od holu i znalazł się na stanowisku pracy Kridla.

Posadził go na krześle, płaskim uderzeniem dłoni nacisnął mu na czoło służbową czapkę, pochylił się nad nim i napisał na kartce: „Nie dotykaj tego, bo dostaniesz w ucho. Stoję za tobą”.

Potem wszedł za kotarę, która oddzielała recepcję od zaplecza, wyjął identyczny przedmiot jak ten, który postawił obok tuby, przyłożył do niego mikrofon, który następnie podłączył do małego magnetofonu szpulowego wyjętego z kieszeni płaszcza. Kablem połączył drugie gniazdo magnetofonu z małą słuchawką, którą wcisnął do ucha.

Zamienił się w słuch:

– … zaświadczenie, że jesteśmy z Mossadu? Może mam panu dać jeszcze pieczątkę? A pan w zamian wylegitymuje mi się jako agent CIA.

– Niech pan nie ironizuje. Jeśli w człowieku, którego mi pan pokaże, rozpoznam zbrodniarza wojennego, a panowie nie są stąd, skąd mówią, lecz na przykład z Odessy, to co wtedy?

– Czy ja wyglądam na Niemca? Na esesmana? Jest pan starym człowiekiem i naszym gościem. Dlatego przełknę tę zniewagę. Wystarczy panu mój numer obozowy czy pokazać coś jeszcze?

– Tak, pokaż mi tego człowieka (trzaśnięcie drzwiami).

– Tu jest, siedzi na kiblu. Zdejmij mu maskę, Awram! (szelest materiału).

– Zna pan tego człowieka?

– (chwila milczenia) Nie, nie znam.

– Proszę mi powiedzieć, jaka jest jego przypuszczalna obecna tożsamość. To mi pomoże.

– Po co?

– Jeśli go pan nie rozpoznaje, to dziękujemy już panu, a tego człowieka puszczamy wolno.

– Nie wie pan, że w wypadku zbrodniarzy wojennych ofiara wypiera z pamięci wszystko.

– Pan był ofiarą? O ile wiem, to raczej pan rozkazywał(z irytacją). No już! Niech pan mu się jeszcze raz przyjrzy!

– Rozkazywać to ty sobie możesz swoim chłopakom na Pustyni Judzkiej!

(trzaśniecie drzwiami).

– Niech pan poczeka, kapitanie Mock!

Uniosłem się. Nazywa się on Helmut Crestani i jest kupcem z Zurychu. Podejrzewamy, że naprawdę jest to Obergruppenführer SS Hans Gnerlich, zastępca komendanta w Gross Rosen, później komendant obozu pracy w Breslau.

– Nie, to na pewno nie jest Hans Gnerlich.

– Na pewno?

– Tak, z całą pewnością to nie on.

– (po długiej chwili milczenia) Dziękujemy, panie kapitanie. Do widzenia!

– Do widzenia!

– (trzaśnięcie drzwiami) Awram, napoić goi po cichu podrzucić z powrotem do jego hotelu!

Starszy pan żwawo schodził po schodach.

Walter Kridl, mając w uszach dźwięk katedralnych dzwonów, nawet na niego nie spojrzał – ani wtedy, gdy zbliżał się do recepcji, ani nawet wtedy, gdy przekraczał jej próg. Nie podniósł wzroku, kiedy starszy pan w okularach i wysoki człowiek w kapeluszu opuszczali razem hol. Przez łoskot spiżu przedarł się cienki dźwięk – dzwonek u drzwi zabrzęczał wysoko. Przedarło się również jedno zdanie wypowiedziane przez człowieka z poparzoną twarzą.

Kridl nie był pewien, czy dobrze usłyszał, i kiedy tydzień później przesłuchiwała go policja, zastrzegał się dziesięć razy i skarżył na huk rozkołysanego spiżu, zanim powtórzył policjantom to, co zdawało mu się, że usłyszał z ust poparzonego mężczyzny. Zanim to jednak powiedział, bardzo długo rozwodził się nad tonem jego głosu, przepełnionym ulgą i radością, i kiedy wreszcie przesłuchujący go stracili cierpliwość, wyznał ze strachem, że stary wykrzyknął: – Mamy go!

WROCŁAW, WTOREK 25 KWIETNIA 1950 ROKU,

DZIEWIĄTA RANO

Kapitan Wacław Baniak opierał swe ciężkie ciało o okienny parapet, dmuchał z irytacją w zakurzone liście paprotki i patrzył tępo, jak drobiny pyłu wirują w słońcu.

Potem zwrócił przekrwione od niewyspania oczy na zalaną słońcem ulicę Łąkową, gdzie stały trzy mercedesy – bezpieczne pod czujnym okiem dwóch wartowników w mundurach KBW.

Na pustym placu, gdzie niegdyś „pyszniła się perła żydowskiej architektury” – jak się wyraził pewien współpracujący z Baniakiem autochton – czyli ogromna synagoga, podpalona przez hitlerowców w Noc Kryształową, kilku chłopców zamiast siedzieć w szkole strzelało do siebie z drewnianych karabinów.

Baniaka irytowały ich wrzaski, bo urągały powadze miejsca i instytucji, którą reprezentował.

Jeśli już ktoś mógłby w tym miejscu krzyczeć, to na pewno nie ci smarkacze, lecz powinni wyć wrogowie władzy ludowej, którymi kapitan Baniak zapełniał kazamaty dawnej siedziby gestapo przy staromiejskiej fosie.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: