Co jest tak ważne, aby tracić cennego papierosa na rzecz strażnika z pokoju widzeń – czerwonogębego prostaka(sądząc po wymowie – z Zagłębia Ruhry), który trzyma teraz ostatniego z zapasu astorów między kciukiem a palcem wskazującymi dmucha w kiblu niczym parowóz?

Identyfikacja, pomyślał, chcę ją zidentyfikować lub oddać do bezimiennej mogiły.

Nie chcę więcej widzieć jej rozerwanych ust, zaschniętej krwi na łonie i ścięgien wystających z odciętego przegubu. Rozmawiam z tym wariatem, bo jest to jedyna osoba, która w ogóle chce rozmawiać ze mną w tej sprawie.

– Identyfikacja zwłok – powiedział Mock. – Oto, co mnie tutaj sprowadza.

– Co ma z tym wspólnego hrabina?

– Zwłoki znalazłem w jej mieszkaniu na Viktoriastrasse – uprościł znacznie Mock.

– Mężczyzna? Kobieta? W jakim wieku? – zza okna dobiegły szybkie pytania.

– Młoda kobieta, około dwudziestu lat.

Zapadła cisza.

Żadnej reakcji Brendla.

Mock wychylił głowę przez okienko. Nikt nie stał już wśród krzewów i rabatek. Mock drgnął. Ktoś dotknął jego ramienia. Profesor Brendel był w pokoju widzeń i patrzył na niego przerażonym wzrokiem. Jego twarz pokrywały chorobliwe wypieki.

– Może mi ją pan pokazać? – zapytał Brendel.

BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,

TRZY KWADRANSE NA PIĄTĄ PO POŁUDNIU

Woźnica Otto Taraba leżał na swoim wozie, obok trupa, i kurzył najtańszy tytoń, napawając się ciepłem wiosennego popołudnia. Podobnie jak jego stara kobyła całkowicie zobojętniał na wszystko, co przerażało ostatnich mieszkańców twierdzy Breslau – w Rosjanach widział jedynie tych, którzy dadzą mu więcej zarobić, produkując większą liczbę zabitych, swoich rodaków zaś, ginących na obrzeżach miasta, przeliczał wyłącznie na wódkę i tytoń – bo tylko taką zapłatę uważał za najpewniejszą w trudnych dzisiejszych czasach.

Obecny kurs był wyjątkowy, bo Taraba podjął się go, otrzymawszy normalne honorarium – w jednostkach monetarnych. Do pełni szczęścia brakowało mu jeszcze dwudziestu flaszek bimbru i dlatego stawał się mniej wybredny w kwestii zapłaty.

Kiedy już osiągnie liczbę czterdziestu butelek, położy się na swym starym wozie i będzie pił wiele dni, przerywając tę błogą czynność podrzucaniem obroku starej kobyle. Wtedy już mu będzie wszystko jedno. Przed laty ustalił, że wakacje są wtedy, gdy w jego stajni zgromadzi się czterdzieści flaszek wódki, co nie było wcale łatwe, zważywszy na bieżące zużycie.

Zobaczywszy, że jego pasażer zbliża się do zasieków z jakimś cudakiem w szarym garniturze, woźnica Taraba podniósł się nieufnie z wozu i gryząc w zębach trawkę, przyglądał się wojskowemu ze spaloną gębą, który wykonywał jakieś gwałtowne ruchy.

Byli koło dwudziestu metrów od wozu.

– Co jest? – krzyknął Taraba.

– Odsłoń i pokaż jej twarz temu panu – odkrzyknął stary oficer.

Taraba wymacał głowę trupa i zdjął z niej zasłonę.

Potem chwycił dziewczynę za włosy i wyciągnął głowę poza krawędź wozu.

Cudak w szarym garniturze oparł się gwałtownie o budkę wartowniczą, stary oficer machnął ręką, woźnica upuścił trupa z powrotem na deski swego karawanu, położył się na wozie obok trupa i zaczął kontemplować osobliwe dźwięki rosyjskiej mowy, które – wzmocnione megafonami – dobiegły bardzo wyraźnie zza linii frontu.

BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,

PIĄTA PO POŁUDNIU

Profesor Brendel opierał się dalej o budkę strażniczą. Twarz miał prawie tak szarą jak ubranie. Oddychał szybko i gwałtownie.

– Kto to jest? – zapytał spokojnie Mock.

– Panna Berta Flogner, siostrzenica hrabiny, sierota – Brendel w końcu zaczerpnął tchu.

– Ukochana przez nią jak prawdziwa córka, której Bóg jej odmówił w swej nieodgadnionej mądrości.

Mock odetchnął. Zmarła została zidentyfikowana. Teraz już czas do domu, do żony, do żeberek pływających w sosie pomidorowym, do cudownego aromatu astorów, które były produkowane w Berlinie i kosztowały w związku z tym krocie na czarnym rynku. Teraz tylko zrzucić to bezwładne ciało w pył placu apelowego i odjechać stąd na Zwingerplatz, a tam wypić kilka kieliszków gdańskiego goldwassera i odwiedzić w piwnicy małych przyjaciół.

Nieważne, kim jest ten wariat w szarym garniturze i co tu robi, nieważne, kim jest tajemnicza hrabina, którą Schmoll określił jako „osobę nadzwyczaj niebezpieczną”, ważne jest tylko to, że pannę Bertę Flogner zgwałcili i zabili Ruscy, oraz to, że została zidentyfikowana.

Mock zostawił płaczącego pod ścianą profesora Brendla (ruszył wzdłuż baraku z czerwonym krzyżem. Chciał wejść na plac apelowy, by udać się do wartowni, lecz wewnętrzna brama, odcinająca baraki więźniów od baraku komendanta, była zamknięta.

Strażnik nie kwapił się wcale z otwieraniem i patrzył gdzieś ponad głową Mocka.

Dobiegły go tylko krótkie, urywane słowa:

– Chciał się pan ze mną widzieć, kapitanie Mock. Czym mogę panu służyć? Obergruppenführer SS Hans Gnerlich do usług. Pan nie musi się przedstawiać.

Mężczyzna wypowiadający te słowa był potężnie zbudowany. Czarny mundur SS leżał na nim jak na manekinie. Wysunięta szczęka ocieniona była smugą mocnego zarostu. Małe, głęboko osadzone oczy błyszczały pod szpakowatą strzechą włosów wymykających się spod czapki. Szpicruta wyginała się na błyszczącej cholewie oficerek. Owczarek niemiecki warował grzecznie u stóp pana.

Obok swego szefa stał porucznik Schmoll, wbijał wzrok w swoje buty i był równie grzeczny jak pies komendanta.

– To zaszczyt, że pan sam się pofatygował. Chciałem zidentyfikować ciało młodej dziewczyny, panie komendancie. – Mock poczuł zniechęcenie na myśl, że musi już po raz trzeci opowiadać wypadki dzisiejszego dnia.

– Znalazłem ją zgwałconą w mieszkaniu na Viktoriastrasse. Żyła jeszcze godzinę.

– To ciekawe, co pan mówi, Hauptsturmführer – powiedział Gnerlich. – Ale pozwolę sobie zauważyć, że Viktoriastrasse znajduje się bodaj od soboty w rękach rosyjskich. Jak pan tam się dostał? Czyżby nowy komendant twierdzy wydał stałą przepustkę oficerowi zawieszonemu w obowiązkach?

– Jestem rosyjskim szpiegiem – odparł Mock.

Gnerlich roześmiał się głośno. Jego pies i adiutant poruszyli się niespokojnie.

– Świetny dowcip, Hauptsturmführer! Przedni żart! – wykrzyknął Gnerlich i dodał jadowitym tonem: – Rozumiem, że wyżsi oficerowie SS i policji czasami zaplączą się za linię wroga, ale proszę mi jeszcze powiedzieć, czemu zawdzięczam pańską wizytę?

– Nazwiska właścicieli mieszkania sprawdziłem na liście lokatorów. Rüdiger i Gertruda von Mogmitz. Jak każdy mieszkaniec Breslau, znam losy generała von Mogmitz i jego małżonki. Wiem, co się stało z generałem i z jego żoną po zamachu na Führera. Nie byłem jednak dobrze poinformowany. Wiedziałem, że hrabina von Mogmitz przebywa w jakimś obozie w Breslau, ale nie wiedziałem, że na Bergstrasse. O tym dowiedziałem się dzisiaj całkiem przypadkowo od pewnego oficera, który był świadkiem śmierci jej siostrzenicy.

– Skąd pan wie, że zgwałcona to jej siostrzenica?

– Powiedział mi to ten oto pan – Mock wskazał głową na Brendla, który wynurzył się spośród krzewów okalających barak medyczny.

– Jak się dowiedziałem, jest on przyjacielem hrabiny.

– Szmaty, nie hrabiny! – wrzasnął Gnerlich. – Ostatniej szmaty, bo jak inaczej można nazwać zdrajczynię ojczyzny? Od pana słyszę tylko te przeklęte tytuły! Generał, hrabia, hrabina. Nie wie pan, że ten podły zdrajca został przed rozstrzelaniem zdegradowany do stopnia szeregowca, a ta wściekła suka była angielskim szpiegiem, ostatnim wycieruchem w sypialniach lordów? Mówmy zatem o szeregowcu von Mogmitz i kurwie von Mogmitz.

– Milcz, chamie! – Brendel miał równie mocny głos jak Gnerlich. – I nie waż się powiedzieć złego słowa o pani hrabinie, famulusie, marny kamerdynerze! Czemu nie szczekałeś kiedyś tak zajadle, ty świnio? Co, nie wiedział Pan? – zwrócił się do Mocka. – Ten cham był kamerdynerem von Mogmitzów w ich majątku w Kanthen. Nie raz i nie dwa podawałeś mi, kmiocie, konfitury i leguminę. Kłaniałeś się w pas i krzywiłeś się w uśmiechu.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: