Kiedy zobaczył powód krzyku obu kobiet, przestał dziękować Bogu. W migotaniu świeczek widać było uciętą dłoń. Ktoś przez szparę na listy wcisnął szczupłą dziewczęcą dłoń.

Karen przestała krzyczeć i patrzyła na męża. Wiedziała, że ta noc nie będzie ostatnią nocą w Breslau, wiedziała, że jej uparty mąż nie spocznie, dopóki nie ujmie sprawcy, który podrzuca mu ucięte dziewczęce dłonie, wiedziała, że teraz – kiedy na niego spojrzy – zobaczy nieruchome ciemne oczy: bezlitosne i beznamiętne, jak zwykle.

Spojrzała i niczego nie mogła rozpoznać. Zdążył założyć maskę.

Podszedł do uciętej dłoni i zawinął ją w czysty biały ręcznik kuchenny z napisem Erwache und lache.

Ciężko sapiąc, usiadł w swoim gabinecie. Służąca Marta wymknęła się do służbówki.

Karen usiadła naprzeciwko męża na fotelu, w którym spoczywał profesor Brendel.

Znienawidziła dziś tego śmierdzącego wódką filozofa za to, że zabrał jej męża na cały dzień.

Eberhard patrzył gdzieś w bok, gdy powiedział:

– Czy dzisiaj obiecywałem ci, że wyjedziemy jak najszybciej z Breslau?

– Tak powiedziałeś w łóżku, po tym jak się kochaliśmy – szepnęła z nadzieją w głosie Karen.

– Dotrzymasz słowa?

– Nie. – Wstał i przycisnął ją mocno do piersi.

Czuł na rękach i twarzy drapanie jej paznokci, czuł jej łzy na swojej piersi, czuł ból i smutek, chciał i musiał odczuwać jej żali swój żal.

Mock nie dziękował już Bogu za nic.

BRESLAU, SOBOTA 17 MARCA 1945 ROKU,

SIÓDMA RANO

Na cmentarzu św. Wawrzyńca przy Auenstrasse czterej na czarno ubrani mężczyźni wciskali podeszwy trzewików w gliniasty, rozmiękczony deszczem grunt. Dwaj z nich wciskali je mocniej, ponieważ pracowali fizycznie. Mieli trójkątne kapelusze, a na ich długich płaszczach marszczyły się brudnawe żaboty.

Doktor Lasarius i kapitan Mock stali nieco dalej i obserwowali bez słowa odkopywanie świeżo usypanej mogiły, obok której leżał krzyż z napisem „Berta Flogner 1928 – 1945 R.I.P.”.

Wiatr chłostał deszczem po cmentarnych topolach, po skórzanym płaszczu kapitana Mocka, po starym meloniku doktora Lasariusa, lał się po niedalekim spadzistym dachu kaplicy cmentarnej, zadudnił w końcu o drewnianą trumnę, która w czasach, gdy ludzi chowano w workach, była prawdziwym luksusem.

Dwaj grabarze wydobyli trumnę z grobu.

Jeden z nich ze zgrzytem wbił małą saperkę w szparę między wiekiem trumny a jej główną częścią, zwaną potocznie leżanką. Jeden z grabarzy wyciągnął gwoździe z wieka, a drugi przesunął je po leżance tak, że odsłoniło ono górną i dolną część ciała nieboszczki.

Mock i Lasarius zbliżyli się do trumny. Deszcz lał się po sinej twarzy Berty Flogner, wsączał w jej małżowiny, na których naskórek był podeschnięty, a skóra zielonosina, chłostał po jej kwiecistej sukience z perkalu i po lewej dłoni o sczerniałych paznokciach. Lasarius ujął jej prawą rękę i podciągnął rękaw. Mock wyjął z kieszeni niewielkie zawiniątko i po raz drugi tego dnia je rozwinął.

Lasarius wyciągnął z kuchennego ręcznika uciętą dłoń i przyłożył ją do przegubu.

Po kilku sekundach spojrzał na Mocka i kiwnął głową. Z ronda melonika spłynęła woda do trumny.

– Pasuje, to jej dłoń – powiedział Lasarius, położył uciętą dłoń w trumnie obok głowy dziewczyny i podszedł do Mocka.

– Ma pan cygaro, Herr Kriminaldirektor?

– Niestety, mam tylko papierosy. – Mock zdumiał się, słyszawszy swój ostatni policyjny tytuł, który otrzymał, gdy w roku 1934 został szefem Komisji Morderstw Prezydium Policji w Breslau. – Ale mam też coś lepszego w wózku motocykla.

Rozmiękłą od deszczu aleją wśród wiązów ruszyli noga za nogą.

– Hej! – krzyknął jeden z grabarzy. – A nasza zapłata?

Mock zawrócił i wręczył grabarzowi dwie butelki wódki oraz owiniętą w gazetę garść papierosów. Grabarz przekazał część zapłaty koledze. Ten ze zdwojoną energią zaczął zasuwać wieko trumny. Potem chwycił młotek. Wziął zamach, ale nie uderzył.

Jego ręka była unieruchomiona.

Stary kapitan o spalonej twarzy trzymał ją w silnym uścisku.

– Co zrobiłeś z dłonią, którą ci dałem? – zapytał, nie puszczając ręki grabarza.

– Nic – odrzekł grabarz i wyrwał się z objęć Mocka. – Jest tam, w środku.

– Debilu – powiedział cicho Mock.

– A ty chciałbyś, żeby twoja łapa, kiedy ci ją odetną, leżała gdzieś koło twojej mordy zamiast na swoim miejscu?

– Mamy ją przykleić? – zapytał drugi grabarz i zbliżył się ze złym błyskiem w oku.

Mock podszedł do trumny i zrzucił wieko wprost do brunatnej kałuży, z której poszła fontanna. Podciągnął prawy rękaw zmarłej i przyłożył dłoń do przegubu, a potem przedarł kuchenny ręcznik.

– Pomóż mi jeden z drugim – rzucił.

Kiedy grabarze zbliżyli się do trumny, uściślił: – Jeden trzyma dłoń, drugi ramię, a ja wiążę.

Zrobili tak, jak rozkazał. Kiedy skończył ten prosty zabieg ostatecznej chirurgii plastycznej, spojrzał na nich przeciągle i powiedział:

– To jest człowiek! Skoro człowiek ma ręce, nogi i głowę, to wszystkie te części muszą być na swoim miejscu, rozumiecie, głąby? Tę dziewczynę ktoś kochał, ona też kogoś kochała, ktoś ściskał na powitanie tę uciętą dłoń, którą wy chcieliście rzucić byle gdzie – spojrzał na grabarzy, którzy w milczeniu i w osłupieniu słuchali wywodu, i ściszył głos: – I chociaż to wszystko jest przeszłością, chociaż od momentu, kiedy ktoś wkopał w nią butelkę, jest już tylko bezwładnym ciałem, to jednak temu ciału należy się szacunek, rozumiecie?

Nos ma być przy twarzy, a głowa przy szyi, skurwysyny!

Mock podszedł do Lasariusa, a grabarze stukali młotkami w wieko trumny.

Ujął doktora pod ramię i ruszyli alejami wiązów w stronę cmentarnej bramy.

– Jak pan to powiedział, Herr Kriminaldirektor? – sapnął Lasarius.

– Nie dosłyszałem. Ktoś zrobił jej coś butelką?

– Tak, doktorze. Ktoś ją zgwałcił i wepchnął do pochwy butelkę. Powiedziałem „wkopał”, ale nie mam całkowitej pewności, że tak właśnie było.

Na półkolistym podjeździe za cmentarną bramą stał motocykl Mocka. Kapitan zbliżył się do niego i wyjął z wózka kamionkową butelkę.

– To dla pana, doktorze. – Mock podał mu butelkę. – Przepraszam za tak wczesną pobudkę.

– Jestem starym człowiekiem i właściwie powinienem już od dawna leżeć na swoim stole sekcyjnym – uśmiechnął się Lasarius i schował butelkę za pazuchę.

– Wie pan co? Chętnie położyłbym się tam i rozkroił od pępka do gardła. Chętnie bym zrobił autopsję samemu sobie. Ciekaw jestem, co bym zobaczył? Pocętkowane od nikotyny płuca? Założone cholesterolem tętnice? Obrzmiałe krwią żyły?

Mock wsunął rękawiczki na dłonie i uruchomił silnik. Lasarius usiadł z tyłu i objął mocno Mocka.

Ruszyli. Mimo że do prosektorium było niedaleko, jechali dość długo. Na rozkaz jakiegoś kapitana Mock musiał skręcić w Sternstrasse, a potem jechał wolno, krztusząc się od spalin, jakie wydzielała mała przyczepa jadącego przednim samochodu.

Był to tak zwany gazogenerator, w którym spalano drewno, wykorzystując uwolnioną w ten sposób energię do napędzania pojazdu. Wydajność tego urządzenia była niewielka, silniki szybko się zużywały, a opary zatruwały wszystko dokoła.

I właśnie wtedy, wśród spalin, doktor Lasarius oparł brodę na ramieniu Mocka i zaczął głośno krzyczeć mu do ucha. Kapitan usłyszało gwałtach i morderstwach polskich robotnic przymusowych z obozu zorganizowanego w szkole przy Clausewitzstrasse. Usłyszał o ostatniej ofierze, siedemnastoletniej Zofii Grzybowskiej, która miała w pochwie obtłuczoną butelkę po piwie, usłyszał również o gestapowcu, który zakazał Lasariusowi mówienia komukolwiek o przypadku Grzybowskiej.

Mock nie pamiętał prawie wcale objazdu, którym wiózł starego medyka do jego prosektorium na Auenstrasse, nie pamiętał spalin gazogeneratora, które wdzierały mu się do gardła, w głowie natomiast utkwiło mu mocno, co miało spotkać Lasariusa, gdyby ten komukolwiek wyjawił, że jakiś SS – Sturmbahnführer kazał mu milczeć, jeśliby na stół w prosektorium trafiła jakakolwiek zgwałcona Polka.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: