– A po drugie, skąd dziecko wie, że epistemologicznym walorem wypowiedzi ojca jest prawda?

– Nie wiem, skąd wie – westchnął Mock. – Ale mam do pana prośbę. Niech pan oszczędzi mój skołatany mózgi mówi jaśniej.

– Dobrze – uśmiechnął się Brendel przyjaźnie, jakby Mock był dociekliwym, ale nieco tępym studentem.

– A zatem, skąd dziecko wie, że ojciec ma rację? Odpowiedź jest prosta: bo dziecko ufa swojemu ojcu. Tak i hrabina. Ona ufa Bogu. Jest zatem uboga w duchu. Idźmy dalej. „Błogosławieni, którzy cierpią, ponieważ oni będą pocieszeni. „Hrabina cierpi – to jest jasne dla każdego. Uważała Bertę za własne dziecko. A oto nieszczęsna dziewczyna stała się ofiarą camificis horribilis, qui bis castris prae est. * Poza tym ten camifex nieustannie comitem nostram per torment acmciat. ** Mści się za lata swojej służby.

– Nie zrozumiałem – powiedział coraz bardziej zaintrygowany Mock. – Nie znam słówek camifex ani tormentum.

– Camifex to to samo, co cruciator, kat, a tormentum todolor corporisam datore factus *** – Brendel spojrzał zaniepokojony na strażniczkę, która zaczęła się przysłuchiwać ich rozmowie.

– Proszę mówić dalej, to bardzo ciekawe. – Mock aż się oparł na łokciu.

– A teraz dalej. „Błogosławieni cisi.” Hrabina nie mówi. Straszne cierpienie odebrało jej głos.

Kolejne błogosławieństwo dotyczy spragnionych sprawiedliwości: „Błogosławieni, którzy łakniecie i pragniecie sprawiedliwości.”

– Tak – przerwał Mock profesorowi. – Że ona łaknie i pragnie sprawiedliwości, to oczywiste.

Dała mi maginem cruciatoris ****, żeby mi zawsze przypominało de necessitat eultionis. *****

– Mówić tak, żebym rozumiała! – wrzasnęła strażniczka. – Bo inaczej rozgonię was wszystkich! Co to za spisek?

– Trzeba się było uczyć, moja dobra kobieto – powiedział Brendel.

– Kto nie umie po łacinie.

– Dobrze, dobrze – przerwał Mock i uśmiechnął się pojednawczo do strażniczki.

Wiedział, że dalsza część wypowiedzi Brendla brzmi: „musi pasać świnie”, i bał się, że może to rozsierdzić „dobrą kobietę”.

– Już będziemy mówić tylko po niemiecku. Ale nie mogę zagwarantować, że wszystkie słowa będą pani znane.

– Też mi paskuda z ryjem jak kalafior – powiedziała strażniczka, patrząc na Mocka. – I taki się jeszcze wymądrza tutaj.

Usiadła na kozetce i wbiła w Mocka swe małe ciemne oczy, wroga i skupiona.

– Skończyliśmy na „złaknionych sprawiedliwości”. – Brendel uznał zachowanie strażniczki za pozwolenie na kontynuację wykładu. – Dalej są „miłosierni”. Hrabina okazywała swe miłosierdzie uciśnionym, o czym pan chyba wie.

– Oczywiście, wiem. – Mock na darmo próbował sobie przypomnieć kolejne błogosławieństwa. – Głośno było o pomocy, jakiej udzielała pani hrabina ciężarnym polskim robotnicom z obozu pracy w Breslau – Burgweidei z Clausewitzstrasse. W swoim majątku urządziła nawet ochronkę, do której przyjmowała dzieci, które tam się urodziły. Pamiętam, że o tym czytałem w artykule, nadzwyczaj napastliwym wobec pani hrabiny.

– To było pewnie po sprawie z jej mężem – powiedział Brendel. – Czy tak, pani hrabino?

Hrabina kiwnęła głową i pisała coś gorączkowo. Była piękna w swym zapamiętaniu. Mock poczuł ciepły przypływ litości, kiedy spojrzał na jej dłonie, pokryte suchą, cienką skórą.

Brendel rzucił okiem na tajemnicze zapisy, wyglądające jak odręczne inskrypcje z rzymskich katakumb, i powiedział:

– Tak, tak, oczywiście, pani hrabino. Zaraz o tym powiem. Zgadzam się z panią, oczywiście.

– Ile jest tych błogosławieństw „na Górze”? – przerwał Mock profesorowi. – Już wszystkiego zapomniałem. I z łaciny, i z religii.

– Dziewięć – profesor cicho policzył wszystkie, które dotąd wymienił. – Wymieniłem pięć. Jeszcze cztery, a mianowicie ludzie „czystego serca”, „ci, którzy wprowadzają pokój”, „którzy cierpią prześladowanie z powodu sprawiedliwości” i ci, którym urągają z powodu ich miłości do Boga. Tego ostatniego dokładnie nie pamiętam, nie potrafię go przytoczyć z pamięci.

– Nieważne – powiedział Mock i zwrócił się wprost do Gertrudy von Mogmitz. – I tak wszystko się zgadza, może oprócz tego ostatniego. Kto panią hrabinę prześladuje z powodu jej miłości do Boga?

Hrabina zacisnęła usta, wskazała na drzwi, a potem coś napisała.

– Camifex – powiedział Brendel.

– Est cultor doctrinae paganae, non Christianae. *

– Dość tego! Miałeś nie gadać po łacinie! – wrzasnęła strażniczka do Brendla i wyjrzała na korytarz. – Heinz, zabieramy tę księżnę!

Brendel nie próbował protestować. Do izolatki wszedł wysoki strażnik z karabinem. Hrabina wstała, uśmiechnęła się do Mocka, a potem po prostu pomachała mu ręką. Ten gest byłby bardziej odpowiedni podczas rozstania przyjaciół – po skończonym spacerze, po udanym pikniku, po obejrzeniu filmu. Tak żegnają się piękne kobiety w pergoli obok Jahrhunderthalle, a słońce podświetla ich białe zwiewne sukienki.

Kobiety te przekrzywiają lekko głowy i spod kapelusza wysyłają rozbawione uśmiechy.

Potem odchodzą, stukając obcasami, a mężczyzna zostaje sam – w korytarzu z liści.

Mock zamknął oczy i usnął, napawając się świetlnymi refleksami słońca palonymi w liściastym dachu, jasnymi punktami.

BRESLAU, PIĄTEK 23 MARCA 1945 ROKU,

DZIEWIĄTA RANO

Mock poczuł nacisk na przedramię. Ciepła głowa Karen leżała w zgięciu jego łokcia. Przez rękę przebiegł mu dreszcz odrętwienia. Podniósł się ciężko i zabolałego w kręgosłupie. Wolną dłoń zatopił w gęstych włosach żony i uniósł nieco jej głowę. Uzyskawszy trochę wolnej przestrzeni, wyciągnął rękę. Spojrzał na zmarszczki wokół oczu Karen i poczuł gorycz w gardle. Pewnie znowu się rozpłacze. Pochylił się i pocałował ją wszyję. Kątem oka zauważył skorka wychodzącego z jej ucha. Zamiast obrzydzenia ogarnęło go zaciekawienie. Dlaczego „szczypawka” to po niemiecku „uszny robak”, a po łacinie forficula auricularia, „nożyczki uszne”? Czyżby naprawdę przegryzał bębenki? Z ucha Karen wyszedł drugi robak i przebiegł prędko po ramieniu Mocka, wyginając się na boki. Mock poczuł łaskotanie pod pachą, a potem bolesne ukłucie. Zerwał się i usiadł na łóżku.

Głowa Karen opadła na poduszkę. Z jej uszu wypływał żółty, gęsty płyn, a zanurzone w nim skórki wznosiły swe cęgi na odwłokach. Mock wrzasnął przeraźliwie i ujął w dłonie głowę żony, nie zważając naskórki, którego zpełzały się w gęstych włoskach pokrywających jego przedramiona. Usłyszał lekki trzask. Głowa Karen oderwała się, a z szyi buchnął ciemny dym. Mock zakrztusił się własną śliną i poczuł łaskotanie na twarzy. Skórek wbił cęgi w kącik jego oka, czyjeś palce rozciągały jego dolne i górne powieki, palce delikatne, przyzwyczajone do pióra.

Bruzdy zatroskanej twarzy profesora Brendla były podcienione szarością. Rozciągnęły się i prawie zanikły pod wpływem uśmiechu.

– Śniły się panu jakieś koszmary, kapitanie – powiedział Brendel. – Chce pan wymiotować?

Mock pokręcił przecząco głową i zebrał siły. Usiadł na twardej pryczy i czuł wirowanie w głowie. Wydawało mu się, że jakaś miękka, ciepła substancja wypełnia czaszkę i zatyka wszystkie jej otwory.

– Pamięta pan, co mówiłem po łacinie? – zapytał profesor.

Mock kiwnął głową i zwlókł się z kozetki. Szorstka koszula nocna lepiła się do skóry, zaschnięte owoce czarnego bzu biły w szybę, podłoga drżała od niedalekich wybuchów.

– Kto mnie przebrał w koszulę nocną? – Mówiąc to, kapitan wyobraził sobie swoje tęgie, starcze ciało, którego dotyka hrabina von Mogmitz, i poczuł obrzydzenie do samego siebie. – I po co?

вернуться

* [Strasznego kata, który stoi na czele tego obozu]

вернуться

** [Naszą hrabinę męczy torturami.]

вернуться

*** [Straszliwy ból zadawany przez kata]

вернуться

**** [Wyobrażenie kata]

вернуться

***** [o konieczności zemsty]

вернуться

* [Jest wyznawcą nauki pogańskiej, nie chrześcijańskiej.]


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: