Doktor Schötzl usiadł ciężko na krześle i zaciągnął się papierosem, którego pielęgniarz włożył mu w usta i zapalił. Oczy mu się zamykały, pielęgniarz wyjął papierosa z jego ust i sam chciwie się nim zaciągał. Obraz ten doktor Schötzl widział w półśnie i nie był pewien, czy bezczelność pielęgniarza nie jest wytworem jego własnej imaginacji. Tym bardziej nie był pewien realności następnej wizji.

Oto operowany pacjent, starszy mężczyzna z poparzoną twarzą, ocknął się z narkozy i zapytał go dudniącym głosem:

– Jest pan emanacją Boga, doktorze?

– Takiego komplementu jeszcze dotąd nie słyszałem – mruknął doktor i zasnął.

BRESLAU, SOBOTA 24 MARCA 1945 ROKU,

PIERWSZA PO POŁUDNIU

Oczy Mocka otworzyły się i napotkały biały sufit z kilkoma zaciekami. Gałki oczne przesunęły się w lewo i w prawo. Zarejestrowały bandaże, fiolki i brązowe lamperie. Nagle stały się nieruchome. Nie mogły się oderwać od innych oczu – błękitnych i wilgotnych.

– Już po operacji – powiedziała melodyjnym austriackim akcentem właścicielka błękitnych oczu. – Już po wszystkim. Chce pan może pić?

Mock nie odpowiedział. Chciał teraz tylko jednego. Nie pragnął ani jeść, ani pić, ani – jak mawiał cesarz Klaudiusz – oddawać długu naturze. Marzył o swojej masce, która by zakrywała jego twarz przed spojrzeniami ślicznej jak sen pielęgniarki.

Podniósł lewą dłoń, aby dotknąć swej twarzy. Jednak zamiast aksamitnego dotknięcia karnawałowej maski poczuł przeszywający ból w piersi. Płuca zareagowały wstrzymaniem oddechu, gruczoły potowe wypchnęły duże krople, głowa opadła w koleinę poduszki.

– Niech pan leży spokojnie – powiedziała siostra i otarła mu pot z twarzy.

Mock, poczuwszy jej dłonie na swojej twarzy, nie miał już żadnych złudzeń co do posiadania maski. Zamknął oczy, aby nie widzieć obrzydzenia na twarzy pielęgniarki.

– Gdzie ja jestem? – Aż się zdziwił, słysząc swój zwykły tubalny głos zamiast wątłego zachrypniętego rzężenia, którego się spodziewał. – I jak długo tu będę?

– W szpitalu polowym przy Rehdigerplatz – odpowiedziała siostra. – Przeszedł pan małą operację. Wyjdzie pan za tydzień. Do wesela się zagoi.

A zatem trafiłem do tego szpitala, w którym leży Gnerlich, pomyślał Mock, do którego właśnie szedłem, kiedy mnie postrzelono.

To jest kolejny znak. Im bliżej bestii jesteś, tym bardziej łakniesz sprawiedliwości. W szpitalnej sali wibrowały jeszcze wysokie nuty głosu pielęgniarki. Niektóre z nich były naznaczone rozbawieniem.

Otworzył oczy i zobaczył jej uśmiech. Pomachała mu ręką i odwróciła się do wyjścia. Nie miał wątpliwości, że istota ta była aniołem, nie zwykłą bożą emanacją.

– Siostro! – zawołał tak głośno, że chorzy leżący po jego bokach poruszyli się gwałtownie. – Mam do siostry wielką prośbę.

– Tak, słucham – dziewczyna spojrzała na niego bardzo poważnie. Obawiała się, że ten starszy pan, na którym wywarła niemałe wrażenie, zacznie ją emablować, błaznować i opowiadać głupie dowcipy, jak ci frontowcy z drugiego piętra, którzy na jej widok wkładali ręce pod kołdry.

Poparzone oblicze pacjenta było onieśmielone i spokojne, a oczy patrzyły prosto i uczciwie.

– Czy siostra mogłaby przynieść mi Biblię?

BRESLAU, NIEDZIELA L KWIETNIA 1945 ROKU,

ÓSMA RANO

Dzień Zmartwychwstania był przepiękny i słoneczny. Rosyjskie bombowce nadleciały z południa.

Kilka z nich, mając w pogardzie artylerię przeciwlotniczą na Dworcu Głównym, ruszyło w stronę Wzgórza Liebicha. Kiedy już tam były, bombardierzy czynili swą powinność. Wyniosła wieża została trafiona w połowie swej wysokości. Z serca budowli trysnęły odłamki cegieł, a za nimi pojawiły się spirale dymu. Płaski dach na środku budynku pękł na pół i zaczął zsuwać się do środka wraz z działem przeciwlotniczym flakvierling i jego trzyoosobową obsługą. Ciała żołnierzy poszarpane odłamkami wpadły do środka bezwładnie i ułożyły się na podłodze czwartego piętra.

Wszyscy trzej obrońcy twierdzy leżeli – jakby się umówili, jakby to była musztra – na brzuchu, a ich otwarte usta oddawały krew w równych falach. Po chwili krew straciła swoją barwę, pokryła się białym kurzem. Wieża i dach budowli kryły się w fontannach dymu, kurzu i sadzy.

Jedynie lekkie drżenie docierało do sztabu generała Güntera von Rodewalda, który był zastępcą Oberbefehlshabera der SS und Polizei. Sztab mieścił się cztery piętra pod bombardowanym właśnie budynkiem. Generał poczuł wibracje gór betonu nad sobą i zrobiło mu się nieswojo. Zaczął się kręcić na krześle.

Obawa przed zawaleniem się betonowych brył nie była powodem nerwowego zachowania von Rodewalda. Powód, ukryty w jego kalesonach, piekł i swędział. Musiałem się zarazić od tej dziwki, myślał von Rodewald i przeklinał zimną deszczową niedzielę przed dwoma tygodniami, kiedy został zaproszony do przepięknej willi generała Curta Oueissnera na Wilhelmsruh.

Zebrali się tam wyżsi oficerowie SS i Wehrmachtu, aby uczcić rocznicę zerwania traktatu wersalskiego. SS – Sturmbahnführer Erich Kraus, szef wydziału RuSHA w Breslau, stał na środku willi generała Oueissnera i wznosił toast wodą – jak Führer. Kiedy ten tępy moralista, gestapowski Katon, wyszedł, wielu odetchnęło.

Wtedy wszystko się zaczęło. Zrazu elegancko i gustownie. Reńskie i mozelskie wino, nie jakieś nędzne piwo Haasego, dobre dla plebsu. Kawior i pokrojony szczupak na stole. Indyki i delikatna dziczyzna obklejona serem z zatopionymi w nim kurkami. Dziewczęta podające do stołu miały na sobie jedynie fartuszki pokojówek, inne – oficerki i bluzy mundurowe. A potem wino, wino, wino, małże i muszle, a potem małże i muszelki dziewcząt rozpartych na stole, a potem szczupak ugniatany pośladkami. O kurwa, pomyślał von Rodewald, byłem na dworze Nerona.

Generał pokręcił się przez chwilę na swoim fotelu i zdał sobie sprawę, że jego rozmówczyni wcale nie przerywa, a on nie zarejestrował ani słowa. Powinna napisać raport, pomyślał zirytowany, a nie klekotać tu jak katarynka. Ja mam to wszystko zapamiętać?

– Przepraszam, panno Junggebauer, zamyśliłem się. Proszę, niech pani jeszcze raz mi wszystko opowie – powiedział delikatnie.

Nie mógł przecież zmuszać do pisania raportów i naciskać zbyt mocno tej pięknej i delikatnej istoty, która z papierosem w dłoni siedziała pod generalską palmą.

– Bardzo proszę, panie generale – uśmiechnęła się dziewczyna. – Kapitan Eberhard Mock robi na współpacjentach wrażenie wariata i maniaka religijnego. Nieustannie zamęcza ich cytatami z Biblii.

Ten debil Kraus się myli, von Rodewald szybko zapisywał swoje refleksje, Mock jest wariatem, nie groźnym szpiegiem.

– … Czyta Biblię po grecku, po łacinie i po niemiecku – szczebiotała dziewczyna. – Szczególnie interesują go błogosławieństwa na Górze. Wie pan, generale, „błogosławieni cisi” i tak dalej.

Podkreślił w tym passusie.

– Dobra, dobra – przerwał jej von Rodewald, czując przepełniony pęcherz. Nie chciał go jednak opróżniać, bo bał się bólu, jaki nastąpi przy oddawaniu moczu.

– To nieistotne. Co jeszcze robi?

– Już się czuje znacznie lepiej. Rana goi się na nim jak na. U nas w Tyrolu mówimy „jak na psie” – rozmówczyni przerwała i spojrzała bezradnie na generała.

Ten się uśmiechnął i machał ręką, co miało znaczyć: „no dalej, dalej!”

– Przebywa często w bibliotece szpitalnej, która jest dawną biblioteką szkolną. Korzysta tam ze szkolnych słowników greckich i łacińskich, tłumaczy fragmenty Biblii. – Dziewczyna zgasiła papierosa. – Rozmawia z pacjentem, panem Karlem Pacholleckiem, który opiekuje się biblioteką.

– I dowiedziała się pani czegoś od tego bibliotekarza?

– Pan Pacholleck był w cywilu nauczycielem religii. Chyba mu się trochę podobam. – Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało i złożyła nogi tak, że tworzyły jakby przekątną.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: