Wiedział, że jej brak zmienia go i kształtuje na nowo. Z grzecznego interlokutora stawał się szorstkim grubianinem, który się denerwuje z byle powodu. Czuł wzbierającą irytację. Zapalił papierosa i spojrzał z roztargnieniem na otaczający go świat ruin i dymów.
Robert Kutzner, jego były student, wyjątkowy tępak zresztą, wydawał ostrym tonem polecenia członkom brygady budującej barykadę. Ci wykonywali rozkazy Kutznera we wrogim milczeniu i z wściekłością rzucali kosę spojrzenia na krzepkiego starca, który cieszył się szczególnymi względami ich dowódcy i – zamiast pracować tak jak oni – bazgrał coś całymi dniami na kartkach. Teraz starzec nic nie pisał, lecz w zamyśleniu opierał łokcie na prowizorycznym biurku z cegieł, a spośród jego sinych od zimna palców wysnuwał się w mętnym powietrzu dym z papierosa.
Kutzner okrzykiem „przerwa śniadaniowa!” poprawił im humor. Usiedli i rozwinęli tłuste od smalcu pergaminy. Jedząc, patrzyli bezmyślnie na innego starca, który wspinał się po gruzach fabryki wyrobów kartonowych Bredelli ku protegowanemu porucznika Kutznera. Starzec ten był ubrany w wytworny płaszcz z aksamitnymi wyłogami i kapelusz z szerokim rondem. Jego ręka spoczywała na temblaku, a twarz zakrywała maska. Robotnicy przełykali ostatnie kęsy, zapalali papierosy, tracili zainteresowanie oboma starcami, zakładali rękawiczki i przeklinali swój los.
Profesor Knopp też przeklinał swój los, a właściwie swoją pamięć. Humoru nie poprawił mu również człowiek w masce na twarzy, który stanął przed nim i nic nie mówił, jakby nie chcąc mu przerywać rozmyślań.
– Kim pan jest i czego pan chce? – zapytał szorstko.
– Nazywam się Eberhard Mock – przedstawił się mężczyzna i uchylił kapelusza. – Czy pan profesor może mi udzielić konsultacji biblistycznej?
Profesor Knopp zamyślił się. Jego rozmówca sprawiał wrażenie człowieka wykształconego. Świadczyła o tym po pierwsze jakaś potrzeba poznawcza z zakresu Biblii, po drugie zaś – dobór słownictwa, jakiego używał. Jego oczy były bystre i poważne. Zapytam go, pomyślał profesor Knopp, co mi szkodzi.
– Czy pan zna się na filozofii? – zapytał. – Może pan wie, jak się nazywa.
– Nie – przerwał mu zapytany. – Znam się tylko na śmierci. Jestem emerytowanym policjantem.
– To szkoda – mruknął zniechęcony profesor i zaczął przerzucać w kartonowym pudle bibliograficzne fiszki.
Wiedział, że działanie to jest bezskuteczne, ale wszystko było lepsze niż rozmowa z tym ponurakiem, który znał się tylko na śmierci.
– Chodzi mi o kompetencje językowe Marcina Lutra. – Mężczyzna wyjął z kieszeni ogromną płachtę plakatu z napisem „Wróg podsłuchuje”, rozłożył ją na stosie cegieł i usiadł na niej ciężko. – Czy był dobrym tłumaczem? Znał dobrze języki, z których tłumaczył?
– Oczywiście! – wykrzyknął profesor. – Był znakomitym tłumaczem!
– Czy zatem mógł popełnić ewidentny błąd, na przykład przetłumaczyć grecką lub łacińską trzecią osobę pluralis jako niemiecką drugą pluralis.
– Takiego błędu by nie popełnił nawet kiepski maturzysta!
– Czyli, jeśliby taka niezgodność istniała, można by sądzić, że jest to świadomy zabieg tłumacza? Czy tak?
Profesor Knopp żachnął się z irytacją. Często słyszał podobne pytania. I miał wynotowane z luterańskiej Biblii chyba wszystkie niezgodności pomiędzy oryginałem a przekładem. A może ten dziwny policjant przychodzi do niego z jeszcze innym, jakimś nieznanym dotąd problemem? Wyszukiwanie problemów jest zawsze największą bolączką uczonych.
Poczuł podniecenie myśliwego, który wpada na trop i na razie wyczuwa jedynie słaby zapach zwierzyny, na razie słyszy jedynie delikatny pomruk wśród kołatek nagonki, lecz za chwilę na polanie, przed muszką jego strzelby, pojawi się majestatyczne zwierzę.
– Można by tak to ująć – powiedział po chwili – że gramatyczna niezgodność między oryginałem a niemieckim przekładem jest przez tłumacza przemyślana i uzasadniona.
Czy chodzi panu o jakieś konkretne miejsce?
– Tak, chodzi mi o Kazanie na Górze. Święty Mateusz, piąty rozdział, wers szósty.
Profesor Knopp już dalej nie słuchał. Oto majestatyczny zwierz znika w kniejach, a wokół słychać tylko prostackie wrzaski nagonki i trzaskanie kołatek. Nie pojawił się żaden nowy problem, a trop był stary i od dawna zbadany.
– Czy wy wszyscy powariowaliście? – wykrzyknął teolog. – Czy to nie wszystko jedno „błogosławieni, którzy łakną” i „błogosławieni, którzy łakniecie”? Czy można czynić Lutrowi zarzut z powodu takiego drobiazgu? A teraz proszę mi nie przeszkadzać. Koniec audiencji!
Profesor Knopp wrócił do poszukiwań listy Forellego. Jego rozmówca wstał i spojrzał na niego ironicznie.
– A pan, profesorze, też jest Marcinem Lutrem? Też myli pan liczby?
– Nie rozumiem. – Knopp przerwał przetrząsanie pudła. Irytacja ustąpiła miejsca zaciekawieniu.
– Co takiego pomyliłem?
– Powiedział pan: „Czy wy wszyscy zwariowaliście?”. A ja nie jestem „wy”.
Nie rozmawia z panem dwóch Mocków, tylko jeden.
Powinien pan zapytać: „Czy pan zwariował?”
– Ma pan rację. – Profesor uśmiechnął się przyjaźnie.
Uwielbiał gry słowne i cenił ludzi, którzy je uprawiali.
– Muszę się przed panem usprawiedliwić, aby pan nie pomyślał, że stary Knopp jest znerwicowanym idiotą.
Otóż mówiąc „wy”, miałem na myśli pana i jeszcze kogoś innego, kto kilka miesięcy temu był u mnie i podobnie jak pan pytał mnie o passus 5, 6 z Ewangelii Mateusza.
– Kto to był? – padło szybkie pytanie.
– Jakiś mężczyzna koło czterdziestki. Przychodził do mojego gabinetu kilkakrotnie z listami. Listy te pisała jakaś kobieta i składały się one zawsze z serii pytań o Biblię. Pytania były wnikliwe i niekiedy trudne. Udzielałem odpowiedzi temu mężczyźnie, a on skrupulatnie je zapisywał, by potem przekazać owej kobiecie. Podczas ostatniej wizyty mężczyzna przekazał mi list, który dotyczył wyłącznie problemu przez pana zasygnalizowanego.
– Jak się nazywał ten mężczyzna?
– Nie pamiętam. Mam kiepską pamięć do nazwisk. – Profesor Knopp nagle przypomniał sobie, że ów teolog i paleontolog był Francuzem i pochodził ze szlacheckiej rodziny. Niestety, nazwiska nadal nie pamiętał.
– Może Rudolf Brendel?
– Słucham? Tak, tak. – odpowiedział profesor, przeszukując szufladki pamięci, by wpaść na trop Francuza, który, co znów sobie przypomniał, był przez ortodoksję katolicką uznany prawie za heretyka.
– Profesorze! – powiedział z naciskiem starszy elegant – To ważne!
– No dobrze. – Oczy Knoppa stały się poważne i skupione. – Jeszcze raz niech pan powie to nazwisko!
– Brendel. Rudolf Brendel.
– Tak, to było chyba „Brendel” – odparł profesor.
– Tak, na pewno Brendel. Tak myślałem. – Poszukiwacz nieścisłości translatorskich wstał, ukłonił się na pożegnanie i nasunął na głowę kapelusz. – Znam go.
– Teilhard de Chardin! – krzyknął profesor.
– Już wiem, jezuita Teilhardde Chardin!
– To nie Rudolf Brendel?
– Przepraszam pana – uśmiechnął się rozpromieniony Knopp. – Właśnie sobie przypomniałem nazwisko, które nie dawało mi od wczoraj spokoju! Ależ drogi panie. Panie.
– Mock.
– Tak. Drogi panie Mack, przepraszam, że byłem szorstki wobec pana. Powiedział pan chyba ostatnio „znam go”, to znaczy, że pan zna tego, co przychodził do mnie po biblistyczną ekspertyzę?
Czy tak?
– Tak, znam go.
– To dobrze. – Profesor zdjął czapkę i ocierał z potu lśniącą kopułę łysiny. – Nie muszę mej ekspertyzy powtarzać przed panem. Wie pan, bardzo nie lubię mówić dwa razy tego samego. Może pan swojego znajomego zapytać o tę interpretację Lutrowej niby – pomyłki. On panu wszystko dokładnie powie. Bardzo uważnie notował.
– Dobrze, zapytam go o to.
– Tak jest. – Knopp tryskał radością. – Teilhard de Chardin! A teraz, mój drogi panie, porozmawiajmy o innych sprawach. To doprawdy niezwykłe, że podczas agonii miasta – rozejrzał się dokoła bojaźliwie – przychodzi ktoś do mnie i pyta o zagadnienia translatorskie w Biblii.