Teraz zajęło mu to około pięciu minut, chociaż lina nie wisiała swobodnie jak wtedy, lecz opierała się o ścianę, a odległość była pięć razy mniejsza. Zresztą gdyby nie te ułatwienia, to wcale by się nie dostał do wnętrza szatni. Zanim to jednak nastąpiło, spadał kilkakrotnie z liny, tarł noskami butów o ceglaną ścianę i zagryzał zęby z bólu, kiedy musiał się chwycić ramy okna lewą ręką, którą biceps i mięsień naramienny łączył z poszarpanym ołowiem mięśniem piersiowym.

Kiedy w końcu spadł na materace ułożone pod oknem w szatni gimnastycznej, zrobiło mu się słabo. W miejscu tym panował najbardziej znienawidzony przez Mocka smród – odór skarpet, gumy i spoconych chłopięcych ciał. Ten smród nie dawał się nigdy wywietrzyć, zalegał i teraz. Mock przełknął ślinę i mdłości ustąpiły.

Rana piersi szarpała go pulsującym bólem. Po kilku minutach Jego amplituda znacznie się zmniejszyła. Po omacku Mock wyciągnął dłoń i trafił na głowę któregoś z chłopców.

– No co jest? – Przybliżył głowę do ucha chłopca. Poczuł, że jest ono rozpalone. Nie zdziwił się wcale. Była to dla dzielnicowych łobuziaków świetna przygoda.

– Tutaj – szepnął Arthur Grünig i pociągnął Mocka za rękę.

Ten usłyszał delikatny szmer i do wnętrza szatni wpadł promień poświaty.

– To drzwiczki do wykopywania piłek. Prowadzą do magazynu – szeptał mały Arthur, a jego policzek zionął gorącą łuną.

Kolega Arthura uchylił drzwiczki z lekkim zgrzytem. Z magazynku dochodziły odgłosy jak z sali gimnastycznej – okrzyki i oklaski. Mock położył się na podłodze szatni i wsunął oko w szparę światła.

Nie były to odgłosy sportowców. Krzyczały kobiety, a mężczyźni klaskali udami i brzuchami o ich ciała.

BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,

WPÓŁ DO DRUGIEJ W NOCY

Kiedy Mock zrozumiał, na jaki widok naraził chłopców, znów zrobiło mu się niedobrze. Myśl o deprawacji nieletnich wycisnęła mu rosę na czoło. To mali ulicznicy, pocieszał go jakiś głos, i już niedługo obaj poznają osobiście „tajemnicę przekazywania życia”. Poza tym niewiele widać przez tę dziurę. Aby zagłuszyć wyrzuty sumienia, jeszcze raz przypadł do ziemi i zerknął do magazynku. Niestety, przez dziurę było widać wszystko, co mogło uniemożliwić sen dorastającemu chłopcu.

Na podłodze bezokiennego pomieszczenia stały dwa duże świeczniki. W ich świetle świeciły się błyszczące ciała. Piersi kobiet kołysały się nad podłogą. Palce stóp zaciskały się nerwowo. Rozrzucone mokre włosy wciągały kurz podłogi. Piszczał parkiet pocierany przez pośladki. Przez drzwiczki wlewała się woń potu.

Mock zwrócił uwagę na jednego z uczestników orgii. Różnił się od pozostałych i strojem, i zachowaniem. Nie był nagi – jego ciało było szczelnie okryte bordowym pikowanym szlafrokiem. Siedział nieporuszony pod ścianą, w najdalszym kącie pokoju. Był bardzo skoncentrowany. Obserwował półotwarte usta kobiet, wstążki śliny, zaciśnięte szczęki mężczyzn, falujący pod skórą tłuszcz, wypieki na policzkach. Nasłuchiwał warknięć, pisków i rzężenia.

Nagle jedna z kobiet bez pary przestała się zajmować sama sobą i podpełzła do niego. Uśmiechając się, rozwiązała mu pasek od szlafroka. Mężczyzna wziął zamach i uderzył ją w twarz. Potem chwycił ją za włosy i pociągnął w kąt pokoju. Nie chodził, nie pełzał, lecz przesuwał się pośladkami po podłodze, powłócząc nogą. Kobieta położyła się na brzuchu, a mężczyzna przycisnął ją swym ciężarem. Rozejrzał się podejrzliwie. Wszyscy byli zajęci. Dopiero wtedy rozchylił poły szlafroka i przykrył się nim jak kołdrą.

Mock przyjrzał się jego zagipsowanej nodze. Znał i kobietę, i mężczyznę. Byli to Waltraut Hellner i SS – Obersturmbahnführer Hans Gnerlich.

BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,

DRUGA W NOCY

Uczestnicy orgii układali na parkiecie swoje utrudzone ciała. Pan zalegał obok śliskiej pani, pani wsuwała głowę pod mokrą pachę pana. Gnerlich, powłócząc chorą nogą, podchodził do leżących i podawał im jakieś pastylki. Połykali je z uśmiechem. On sam nie zażył tego specyfiku.

Po chwili parkiet znów zapiszczał. Leżący ludzie zaczęli wykręcać kończyny. Najpierw cztery osoby dotknęły się czubkami głów, potem rozprostowały nogi, a ramiona przycisnęły do tułowia. Utworzyli w ten sposób krzyż, którego centrum stanowiły ich głowy. Kolejne cztery osoby tak ułożyły wyprostowane ciała, że tworzyły one z tymi już leżącymi kąty proste. Powstała swastyka. Ktoś zaintonował pieśń w nieznanym języku. Wzniosły ją ku górze fałszujące gardła. Gnerlich nie śpiewał. Jego twarz wykręcał grymas bólu. Wstał, deformując swastykę z leżących ciał, oparł się o laskę i kuśtykając wyszedł z magazynku.

Arthur Grünig był trochę przerażony i trochę zły na kapitana Mocka. To drugie negatywne uczucie brało się stąd, że kapitan swym potężnym ciałem uniemożliwił mu oglądanie osobliwego i fascynującego zarazem spektaklu. Przerażały go natomiast świece, nie słyszane nigdy wcześniej modlitwy do jakiegoś boga, którego imienia już zapomniał, dzika wściekłość, z jaką rzucili się na siebie, i ta bełkotliwa pieśń w nieznanym mu języku. Nie widział jeszcze ludzkiej rui. Nie widział samic kładących się na samice i samców gwałtownie walczących ze sobą o dostęp do ich ciał.

Kobiece ciało znał na tyle, na ile pozwalały nieprzyzwoite pocztówki i ukradkowe podglądanie matki w kąpieli. Jedynie odgłosy sapania i wycia były mu znajome. To one czasami dochodziły z bram i podwórek, gdzie służące znikały w towarzystwie feldfebli. Przypomniała mu się wizja potępieńczego wycia, jaką czasami odmalowywał przed nim ojciec, dozorca kamienicy. Najczęściej ostrzegał niesfornego potomka: „Jeśli jeszcze raz to zrobisz, to będzie płacz i zgrzytanie zębów”. Te słowa chłopiec słyszał też wtedy, gdy ojciec złapał go na podglądaniu matki w kąpieli. Mimo iż ta niecna czynność nie było ostatnią w jego życiu, nie dosięgła go nigdy okrutna kara, ponieważ nie było kata – jego ojciec zginął w Warszawie podczas pacyfikacji getta.

Obecność teraz, w tym miejscu, innego dorosłego mężczyzny zaniepokoiła go zatem niezwykle.

– Dam wam jeszcze pistolet i karabin. – Szept Mocka uspokoił chłopca. – Jeśli.

Niestety, głos kapitana utonął w pozbawionych rytmu i melodii dzikich inkantacjach.

– Co? – zapytał głośniej Grünig.

Mock powtórzył cicho, lecz z takim naciskiem, że obaj jego pomocnicy wyraźnie usłyszeli. Spojrzeli po sobie i kiwnęli głowami.

– No jazda, Kartofel – szepnął Grünig do kolegi. – Zasuwamy!

BRESLAU, PIĄTEK 6 KWIETNIA 1945 ROKU,

WPÓŁ DO TRZECIEJ W NOCY

Świece przygasały, pieśń zamierała, resztki swastyki traciły swoją oczywistość. Nadzy ludzie zwijali się w kłębki, kolana podsuwali pod brody, a ramiona pod ciężkie głowy. Za chwilę ożywiły się ich zmęczone usta i gardła. Pogrążali się w ramionach starogermańskiego bożka snu, pomyślał Mock, o ile takowy istniał. On sam wolał Morfeusza, należącego do znanego mu świata, zaludnionego przez łagodne bóstwa, rubaszne satyry i płoche nimfy.

Kiedy zorientował się, że w pomieszczeniu obok wszyscy zasnęli, wyjął pasek ze szlufek i otworzył na oścież drzwiczki magazynku. Z trzepoczącym ze strachu sercem i z zablokowanym gardłem wsunął się na czworakach do środka. Śmierdziało tam jak w pawilonie z gadami w zoo. Nie tylko zresztą woń przypominała mu ogród zoologiczny, w którym dzielni obrońcy twierdzy rozstrzeliwali zwierzęta. Odgłosy śpiących były również nieludzkie: warkoty, duszenie się, soczyste beknięcia. Pod powiekami leżących ludzi przesuwały się gwałtownie gałki oczne.

Mock, wycierając rękawami i nogawkami parkiet, dotarł w końcu do masywnego ciała Waltraut Hellner.

Podniósł jej powieki. Gałki oczne kobiety poruszały się z niezwykłą prędkością – jakby wokół nich kręciło się rozszalałe koło fotoplastykonu. Mock przechylił jej głowę i uczynił coś, co niegdyś przychodziło mu z wielką łatwością. Wymierzył cios nasadą dłoni i trafił w szyję. Hellner rozluźniła się, a jej oczy przestały się poruszać.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: