– Z nazwiska. – Paetzold trochę bełkoce i zezuje na górskie pejzaże ozdabiające ściany. – Nazwisko wskazuje, że jego rodzina pochodziła z Północy. Żydzi mają przecież nazwiska od miejsc, skąd pochodzą. Na przykład rodzina sprzedawcy cygar Glatzera na pewno pochodziła z Glatzu, a mojego znajomego Israela Hamburgera z Hamburga. A co powiesz o Georgu Breslauerze? On jest prawdziwym mieszkańcem Breslau – ironizował Paetzold.
Mock powrócił do fotograficznego atelier za sprawą Hanuscha, który go o coś pytał. W końcu pytanie Hanuscha przedostało się za gruby filtr trzech wyrazów, które huczały w głowie Mocka: „Bresler – Breslauer – obrzezanie”.
– Drogi panie – w głosie fotografa słychać było lekką irytację. – No słyszy mnie pan? Ja jestem uczciwym fotografem, a pan zapłacił mi przecież za zdjęcie. No, dalej, które tło pan wybiera?
– To z niedźwiadkiem – odparł Mock z uśmiechem. – Wszeteczne niewiasty zwykle nazywają mnie „misiem”.
BRESLAU, SOBOTA 7 KWIETNIA 1945 ROKU,
DZIESIĄTA RANO
Kierownik Urzędu Stanu Cywilnego, doktor Klaus Rewe, oraz jeden z jego podwładnych należeli do tych nielicznych wybrańców, którzy nie musieli spełniać obywatelskiego obowiązku budowania barykad.
Nie oznacza to oczywiście, że siedzieli bezczynnie w biurze na Königplatz i gryźli ze znudzenia ołówki.
Jeszcze pod koniec minionego roku dwoili się i troili, aby wnieść do ewidencji raporty księży i pastorów informujące ich o kolejnych małżeństwach.
Urlopowani żołnierze nie spędzali bezczynnie czasu w Breslau.
Kierowani przeczuciami ostatecznymi, nie tylko rzucali się w wir życia i usiłowali zerwać wianki z głów pielęgniarek, służących i kelnerek, lecz również oświadczali się i z poznanymi tydzień wcześniej wybrankami serca stawali przed ołtarzem.
Potem wracali na front, gdzie toczyła ich tęsknota za „panną młodą z Breslau” i zżerała zazdrość, która – nawiasem mówiąc – nie była całkiem bezzasadna.
O ile zatem liczba zawieranych małżeństw, jeszcze przed kilkoma miesiącami wielka, teraz gwałtownie spadła do punktu zero, o tyle produkcja trupów w twierdzy Breslau osiągała stan maksymalny i nie pozwalała doktorowi Rewemu i jego pracownikowi na słodkie lenistwo.
Ten przyjemny stan był niemożliwy jeszcze z trzech powodów.
Pierwszą przyczyną było uparte ostrzeliwanie Nikolaivorstadt przez Rosjan.
Od dwóch tygodni artyleria bolszewicka na Grabschener Strasse nasiliła kanonadę, powodując drżenie podłogi w budynku urzędu i drżenie serca jego kierownika.
Po drugie tajny rozkaz gauleitera Hankego zobligował kierownika Urzędu Stanu Cywilnego do inwentaryzacji archiwum i kopiowania wszystkich aktów zgonu od roku 1942.
Tym zajmował się i teraz doktor Rewe.
Przepisywał swym równym pismem, któremu zawdzięczał błyskotliwą karierę urzędniczą, akt zgonu dozorcy Konrada Grüniga z Zwingerplatz.
Właśnie wbijał pieczątkę „Śmierć wojenna” w odpowiednią rubrykę aktu zgonu, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.
Krzyknął: „Proszę wejść!”, i zobaczył na klamce dłoń swojego sekretarza i współpracownika, pana Richarda Falkenhaina.
Zza nikłej postaci urzędnika wynurzyła się tęga postać mężczyzny w masce i kapeluszu. Mężczyzna ten dźwigał jakieś duże pudło, które przypominało futerał od wiolonczeli, lecz było od niego znacznie węższe.
– Witam pana, drogi doktorze. – Przybyły wyciągnął dłoń na powitanie. – Ileż to już lat nie miałem przyjemności pana widzieć!
– Witam pana. – Rewe, ściskając rękę mężczyzny, przypomniał sobie natychmiast jego nazwisko, a nade wszystko adres.
Taki sam jak ten, który miał chwilę wcześniej przed oczami.
Te dwie informacje, nazwisko i adres, pojawiały się w jego mózgu po trzydziestu latach pracy natychmiast i automatycznie.
– Witam pana serdecznie, panie radco kryminalny. Nie widzieliśmy się dokładnie jedenaście lat. Proszę, proszę, niech pan radca kryminalny spocznie! Kiedyś często pan u mnie bywał. Moje archiwum było czasami pańskim drugim domem. Czym mogę służyć dzisiaj?
– Tak, doktorze. – Mock przerzucił płaszcz przez oparcie skórzanego fotela i opadł nań, powodując swym masywnym ciałem lekki syk powietrza. Był bardzo niewyspany. – To jedenaście lat. Dużo się w tym czasie zmieniło. Ale my się wcale nie zmieniliśmy! Pan wygląda tak jak przed laty, a ja. nie zmieniłem się wewnętrznie, psychicznie.
– Ja natomiast zmieniłem się wewnętrznie – powiedział Rewe i obiema rękami przycisnął do skroni resztki siwych włosów.
Zapadło milczenie. Rewe nie miał zamiaru wyjaśniać swej wewnętrznej metamorfozy, a Mock – słuchać kolejnej opowieści o żołnierskiej śmierci na polu chwały albo pod zgliszczami Breslau.
– Ale z pewnością zachował pan swoją słynną pamięć i swoją słynną dyskrecję – powiedział kapitan. – Zapytał pan, czym może służyć dzisiaj. Tym samym co zawsze, mój drogi doktorze! Swoją pamięcią, swoją dyskrecją i swoim archiwum.
– Słucham pana, panie. panie. – Rewe postukał paznokciami o brzeg swojego biurka, by ukryć zakłopotanie spowodowane nieznajomością szarży swojego rozmówcy.
– Dorobiłem się tytułu kapitana – powiedział Mock i założył nogę na nogę, świecąc wypastowanym trzewikiem.
– A zatem w czym mogę panu kapitanowi pomóc?
– To urzędowe zadanie, doktorze Rewe – powiedział twardo Mock.
– Choć ja sam nie wyglądam bez munduru zbyt urzędowo. A zresztą po co ja to mówię. – Ton jego głosu złagodniał.
– Pan wszystkie moje prośby spełniał z jednakową dyskrecją, niezależnie od tego, jakie one były. Poza tym pana znakiem firmowym była zawsze dokładność i precyzja.
– Słucham pana kapitana – powtórzył Rewe beznamiętnym głosem, jakby te komplementy nie zrobiły na nim większego wrażenia, co zresztą nieco zaniepokoiło Mocka.
– Chciałbym prosić o wszystkie dostępne w pańskim urzędzie informacje na temat osób noszących nazwisko Gnerlich i Bresler. – Kapitan przyglądał się nieufnie swojemu rozmówcy. – Byłbym wdzięczny za wszystko, co jest w aktach i w księgach adresowych.
– To wymaga kilku godzin pracy – zasępił się Rewe. – Nie wiem, czy uda mi się zrobić to dzisiaj. Wie pan, kapitanie, jesteśmy tu tylko we dwóch z Falkenhainem.
– Ależ drogi doktorze – uśmiechnął się Mock. – Dzisiaj czy jutro. Co za różnica? Przecież jeszcze nie umieramy, jeszcze twierdza niezdobyta. Jestem przekonany, że lepiej się będzie panu pracowało z dobrym papierosem w ustach. – Mówiąc to, ułożył równo dziesięć paczek laurensów na biurku Rewego.
– Niech pan to zabierze, kapitanie. – Ton głosu kierownika zabrzęczał nieprzyjemnie.
– Nie potrzebuję tego. Proszę przyjść jutro rano. To wszystko. – Rewe wstał.
– Dobrze, panie doktorze – Mock zsunął z powrotem papierosy do teczki.
– Jutro przyjdzie po pańską ekspertyzę mój posłaniec. To dziesięcioletni chłopiec nazwiskiem Arthur Grünig. Ach, i wie pan co? On zabierze również to pudło. – Postawił futerał na ziemi. – Ja wiem, że pańskie biuro to nie przechowalnia bagażu, ale proszę mi wybaczyć, za stary jestem na dźwiganie tego żelastwa.
Czy mogę?
– Do widzenia panu. – Rewe skinął głową i nie wyciągnął ręki na pożegnanie. – Jutro niech ten chłopiec przyjdzie rano.
Kiedy Mock podchodził do drzwi, usłyszał jeszcze cichy głos Rewego. Odwrócił się i spojrzał na urzędnika w zarękawkach, sztywno stojącego przy biurku. Nagły huk szarpnął budynkiem. Z fosy wzbiły się fontanny wody. Mock ukucnął, odruchowo zasłaniając głowę ramieniem. Z sufitu posypały się strużki pyłu. Na jednej ze ścian zjechała w dół sucha warstwa tynku. Rewe wciąż stał wyprostowany.
– Nie dosłyszałem, co pan powiedział, doktorze – mruknął Mock i uważnie zlustrował stan swojego garnituru.
– Powiedziałem, że u mnie, w odróżnieniu od pana, nastąpiła duża wewnętrzna zmiana. – Rewe patrzył na Mocka nieruchomymi oczami i czuł wodę wzbierającą w płucach. – Rak oskrzeli jest chyba znaczną zmianą wewnętrzną, nie sądzi pan?