Kolejny stopień wyskrzypiał nazwisko „Anwaldt”. W pustej rurze klatki schodowej rozległo się rzężenie pijanego policjanta Herberta Anwaldta, który opierał się na ramieniu starszego przyjaciela. W przeciągu studni schodów wzmagał się bełkot młodego berlińczyka, którego pięćdziesięcioletni Mock wlókł po schodach. Anwaldt przebywa w szpitalu psychiatrycznym w Dreźnie, a ramię, na którym się wtedy – w lipcu 1934 roku – wspierał, teraz było przestrzelone i pulsowało bólem.

Następne stopnie stukały jednostajnie „Karen, Karen”. Mock znów przystanął, ponieważ nie mógł znieść tego dźwięku. Aby zwiększyć dawkę cierpienia, przywoływał sceny pocałunków na półpiętrze, kiedy wracali z niedzielnych spacerów, drażnił swój mózg widokiem jej białego od księżyca ciała, które obejmował tak zachłannie, że prawie odbierał jej dech. A teraz Karen nie ma. Zaginęła lub zginęła, podobnie jak służąca Marta Goczoll. On sam jest przyczyną jej śmierci, ponieważ wzgardził jej pragnieniem bezpieczeństwa, ścigając uparcie zbrodniarza, aby go zabić. Zemsta go przerosła, zemsta nieudana, zemsta beznadziejna. Po trupie Karen wściekle i zapamiętale zmierzał ku zagładzie, straciwszy już wszystko, nawet cel swojej gonitwy.

Nie ma Gnerlicha, nie ma obozu na Bergstrasse, niema celu, do którego powinien dążyć.

Czuł się podle, ponieważ sądził, że jego rozpacz z powodu Karen jest zbyt płytka i nieautentyczna.

Wiedział, skąd się bierze to destrukcyjne uczucie.

Kolejny stopień schodów też o tym wiedział, trzeszcząc trzysylabowo: „Gertruda, Gertruda”. Hrabina von Mogmitz pokazywała mu drogę. Jej dobrowolne szlachetne poddanie się cierpieniu i jej godność – jeszcze mocniejsza przez to, że zbrukana – były dla niego światłem wśród ciemnych wątpliwości. Jakże musiał nienawidzić jej oprawca Bresler, który przyjął jej panieńskie nazwisko! Pewnie się w niej kiedyś kochał nieszczęśliwie i dziko, czego dowodem było naznaczenie się do końca życia, napiętnowanie się jej mianem – jak krwawym tatuażem. Potem ją upokarzał i gwałcił, lecz nie mógł upokorzyć jej wzniosłego ducha. Ona była światłem. Mock przywoływał wciąż cierpienie, aby nie poddać się myślom o Gertrudzie. To przez ciebie, mówił do niej w myślach, zostawiłem Karen, to twoja wina, że dałem się ponieść jakimś mrzonkom o błogosławieństwach i ocaleniu.

Karen, Karen, powtarzał, chcąc zagłuszyć trzysylabowe trzaskanie schodów, może Karen jest w ich dawnym mieszkaniu? Nikogo nie było oprócz gołębi, które uwiły sobie gniazdo w sienniku.

Mock porzucił swe dawne, puste teraz mieszkanie i powlókł się noga za nogą do swojego nowego mieszkania na Zwingerplatz. Nie reagował na ryk torped, które startowały z wózków ustawionych na Rehdigerplatz, ani na trzask pancerfaustów. Obojętnie kroczył po Augustastrasse, nie przejmując się wcale kulami rosyjskich strzelców wyborowych. Z całkowitym spokojem wszedł w piwnice, którymi udał się do centrum miasta – do swojego nowego mieszkania.

Może tam będzie Karen?

Za pół godziny Mock otworzył drzwi kluczem i wszedł do wyziębionego mieszkania. Karen nie było. Był za to ktoś całkiem inny.

BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,

DWADZIEŚCIA MINUT NA TRZECIĄ PO POŁUDNIU

Pierwszy cios rzucił Mockiem o ścianę. Poczuł silne pieczenie na policzku i ciepły wysięk na górnej wardze.

Upadając pod lustro, schował głowę w ramiona i zamknął oczy. Kamienica zadrżała w posadach. Ze ściany zsunęło się lustro, uderzyło o podłogę i pękło na pół. Kolejny cios nadszedł z góry. Mock miał wrażenie, że został uderzony hakiem.

Jakiś metalowy czub przebił filcowy kapelusz i zanurzył się w naskórku ciemienia Mocka. Ten poczuł, jak ktoś chwyta go za kołnierz płaszcza i wlecze do jego gabinetu. Ponieważ płaszcz przy tym naciągnięto mu na głowę, Mock niczego nie widział. Strzygł oczami na boki, ale – ku swojemu przerażeniu – zobaczył jedynie plamę krwi rozlewającą się na aksamitnych wyłogach kołnierza. Po chwili poczuł na policzku chłód parkietu.

Był w gabinecie. Po jego nerkach i żebrach zadudniły buty. Za oknem wybuch wstrząsnął drzewami na skwerze. Do uszu Mocka dotarły suche trzaski spadających gałęzi. Usłyszał również pisk butów na parkiecie. Ciosy obracały go na wszystkie strony. Leżąc na brzuchu, wzniósł oczy i zobaczył swoich oprawców.

Waltraut Hellner podniosła pogrzebacz, Hans Gnerlich naciągnął płaszcz na ramiona Mocka, unieruchamiając go w tym kaftanie bezpieczeństwa. Obydwoje byli ubrani w polowe panterki Waffen SS. Okienna rama wykrzywiła się w romb i wysypała z siebie okruchy szkła wprost na głowę Mocka. Ktoś zdarł mu maskę, a potem wcisnął jego twarz w szkło. Kapitan zacisnął powieki. Poczuł, jak kilka szklanych okruchów wciąga wraz z oddechem do nosa. Rozerwana śluzówka zareagowała krwawym katarem, który bezlitośnie barwił teraz garnitur i koszulę. Coś go zdziwiło – w gabinecie panowało ciepło.

Przewrócił się na bok i skamieniał ze zgrozy. Waltraut Hellner rozgrzewała w piecu pogrzebacz. Ogień lizał obwolutę siedemnastowiecznego dzieła Młot na czarownice i trzaskał spośród żółtych kart osiemnastowiecznego wydania Makbeta.

Gnerlich chwycił Mocka za ramiona i posadził na krześle. Następnie uczynił z marynarką to samo, co wcześniej z płaszczem – zablokował nią związanego jeszcze ściślej. Potem szarpnął za koszulę i rozdarł ją na piersi, na wysokości rany postrzałowej. Hellner wyciągnęła z pieca rozpalony do czerwoności pogrzebacz i przesunęła nim przed twarzą Mocka. Kratery jego twarzy, którymi płynęły teraz małe strumyki krwi zmieszanej z potem, zareagowały gwałtownie. Delikatna różowa błona poruszyła się jak membrana głośnika.

– Czego chcecie? – wyszeptał Mock.

– Doświadczyć cię – powiedziała Hellner i dotknęła rozpalonym prętem twarzy Mocka. Swąd palonej skóry przypomniał Mockowi o bombardowaniu Hamburga i Drezna.

Ból rozlał się w stronę nosa i oka. Mockowi zdawało się, że rozkruszają się chrząstki nosowe, a oko zostaje wysadzone z oczodołu. Wiatr wdarł się przez rozbite okno gabinetu i zaszeleścił rozrzuconymi po podłodze książkami. Paroksyzm bólu wdarł się w spojenia kości czaszki i szarpnął szczękami Mocka. Podmuch uniósł lotne kulki kurzu.

Zazgrzytał zębami i zamknął oczy. W poszarpane otwory po szybach wdarł się czarny, tłusty dym. Płyty kostne czerepu Mocka poprzedzielane były płonącymi ogniskami.

– Masz teraz na mordzie wypalony znak zapytania – uśmiechnęła się Hellner. – To znamię pasuje do ciebie.

Przecież jesteś śledczy. Ciągle o coś pytasz. Chcesz zobaczyć, jak to jest wziąć kogoś na tortury?

Mock widział rozpalony pogrzebacz zbliżający się do rany postrzałowej. Świetlisty pomarańczowy czubek dotknął opatrunku i nad ramieniem Mocka wzniósł się niebieskawy dymek. Potem już nie było dymu, nie było swędu, nie było gabinetu, rozbitych okien i płonących starodruków. Nawet Rosjanie przestali bombardować Breslau. Potem była już tylko głucha i pusta studnia bólu.

BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,

WPÓŁ DO TRZECIEJ

Poczuł na twarzy lodowaty podmuch wiatru. Jego szyja leżała na parapecie kuchennym. Za okno wystawała tylko głowa. Poruszył nią i zobaczył dłoń ozdobioną pierścionkiem. Dłoń dzierżyła kankę na mleko. Z kanki zamiast mleka wylewały się strugi zimnej wody. Rzadkie siwe włosy Mocka zlepiały się w mokre pasma.

Szarpnął całym ciałem. Nie mógł się ruszyć. Ktoś go całym ciężarem przyciskał do parapetu.

– Ocknął się. – Usłyszał głos Gnerlicha, a potem poczuł na karku jego ciężką rękę.

Upadł bezwładnie na czarno – białe kafelki podłogi. Kilka mocnych kopnięć rozłożyło go w kuchni na płask.

Skóra twarzy kurczyła się mimowolnie. Z rany postrzałowej, rozerwanej pogrzebaczem, wypływała limfa. Nie mógł się już bronić przed powietrzem, które nagromadziło się w płucach.

Zaczął jęczeć. Kanały łzowe wezbrały słoną cieczą. Mock rozpłakał się z bólu.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: