– Mock, dlaczego pan napisał to absurdalne oświadczenie dla prasy? I dlaczego mi je pan pokazuje?
– Panie komisarzu. Jestem – Mock długo zastanawiał się nad kolejnym słowem, jakby mówił w słabo znanym sobie języku – lojalnym podwładnym. Wiem, że jeśli… jeśli jakaś gazeta to wydrukuje, to będę skreślony. Tak. Skreślony. Zwolniony z policji. Bez pracy. Dlatego mówię panu o tym.
– I co? – W smudze słonecznego światła przecinającego kłęby dymu wyraźnie było widać drobinki śliny osiadające na brodzie Mühlhausa. – Chce pan, żebym pana uratował przed zwolnieniem z pracy?
– Sam nie wiem, czego chcę – szepnął Mock, bojąc się, że za chwilę zamknie oczy i przeniesie się do krainy dzieciństwa: w pokryte suchymi liśćmi, nagrzane jesiennym słońcem Góry Stołowe, dokąd jeździł na wycieczki ze swoim ojcem. – Jestem jak żołnierz. O swojej dymisji informuję dowódcę.
– Jest pan jednym z ludzi – zabulgotało w cybuchu Mühlhausa – z którymi chcę zbudować nową komisję morderstw. Bez idiotów, którzy zadeptują ślady na miejscu zbrodni, a jedynym ich atutem jest wzorowa służba wojskowa. Bez byłych szpicli, którzy mogą działać na dwa fronty. Nie chcę pana stracić przez pańskie niedorzeczne oświadczenie, które wystawi na pośmiewisko całe Prezydium Policji. Powstrzymuje się pan od snu już kilka dni. Jeśli pan zwariował, na co wskazuje i to oświadczenie, i pana zachowanie, to i tak nie będę miał z pana żadnego pożytku. Dlatego musi mi pan wszystko opowiedzieć. Jeśli będzie pan milczał, uznaję pana za wariata i wychodzę, jeśli będzie pan opowiadał jakieś brednie – również wychodzę.
– Panie komisarzu – Mock postawił na stoliku ampułkę z solami trzeźwiącymi – gdy będę zasypiał, proszę podstawić mi ją pod nos. Cieszę się, że nie działa na pana smród amoniaku. Hej, ty – zwrócił się do chłopaka. – O której otwieracie tę budę? Wystarczy nam czasu, panie komisarzu – kontynuował, usłyszawszy odpowiedź. – A ciebie już tu nie widzę. Przyjdziesz przed samym otwarciem.
Chłopak z radością uwolnił swoje nozdrza od przykrych zapachów i wybiegł z lokalu. Mock oparł łokcie na stole, założył rozjaśniające okulary i wystawił twarz na światło słoneczne padające przez koronkowe zasłonki w witrynie. Potarł oczy i syknął z bólu, uderzył się po nich otwartą dłonią. Pod powiekami wybuchły fajerwerki, w kącikach oczu zakłuło, papieros dopalał się w popielniczce.
– Teraz jest dobrze – Mock oddychał przez chwilę. – Teraz nie zasnę. Teraz mogę panu opowiedzieć. Jak pan się domyśla, to wszystko jest związane z naszą sprawą, ze „sprawą czterech marynarzy”…
Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina wpół do ósmej rano
Mock otworzył ciężkie dwuskrzydłowe drzwi i znalazł się w niemal zupełnie ciemnym przedpokoju wykładanym kamiennymi płytkami. Ruszył powoli, nie starając się nawet stłumić dzwonienia ostróg u swych butów. Nagle natrafił na aksamitną kotarę. Odsunął ją i wszedł do kolejnego przedpokoju. Była to poczekalnia, z której wychodziły drzwi do kilku pokoi. Jeden z nich był otwarty, lecz u nasady futryny wisiała podobna kotara, która przed chwilą powstrzymała Mocka. Na jednej ze ścian poczekalni nie było drzwi, lecz okno. Wychodziło ono, jak Mock się domyślił, do studni wentylacyjnej. Na parapecie, na zewnątrz, stała lampa naftowa, której słabe światło ledwie się przebijało przez zakurzoną szybę. W tej wątłej poświacie Mock dostrzegł kilka osób siedzących w poczekalni. Nie zdążył się jednak im przypatrzyć, ponieważ jego uwagę przykuła kotara wisząca w drzwiach pokoju. Poruszyła się gwałtownie i spoza niej dobiegło westchnienie. Mock ruszył w jej kierunku, lecz na drodze stanął mu wysoki mężczyzna w cylindrze. Kiedy Mock usiłował go odsunąć, mężczyzna zdjął nakrycie głowy. W bladej poświacie widać było wyraźnie węzły blizn, na których załamywało się światło. Krzyżowały się one i przeplatały – zamiast oczu miał plątaninę blizn.
Mock spojrzał na ich grube linie, na ciemne zacieki, które widniały na ścianie nad jego łóżkiem. Przetarł oczy i odwrócił się od ściany. Zasłona oddzielająca jego sypialną niszę obramowana była słonecznym blaskiem.
Zza zasłony dochodziła krzątanina ojca. Stukały kubki, szczękały fajerki, trzaskał ogień, chrupał chleb pod ciężarem noża. Mock sięgnął po metalowy dzbanek stojący obok łóżka i usiadł, aby nie rozlać wody podczas picia. Przechylił dzbanek i woda wlała się w wyschniętą jamę ustną wypełnioną szorstkim językiem. Płynęła szerokim strumieniem, aż zwilgotniała koszula nocna zawiązana pod szyją sztywnymi od krochmalu trokami. Zardzewiałe żabki zaskrzypiały na metalowej szynie, zasłona rozdzieliła się i wpuściła w duszne wnętrze niszy jasny słup światła.
– Wyglądasz jak siedem plag egipskich. – Niewysoki, krępy mężczyzna trzymał w sękatych palcach poobijany kubek.
Rysy twarzy, w które wdarły się opary gotujących się klejów do obuwia, brązowe wątrobiane przebarwienia skóry i surowe siwe oczy czyniły z Willibalda Mocka postrach okolicznej dzieciarni. Eberhard Mock nie bał się swojego ojca, już dawno przestał być dzieckiem. Miał lat trzydzieści sześć, kawałek metalu w udzie, reumatyzm, złe wspomnienia, słabość do alkoholu i rudowłosych kobiet. Teraz zaś nade wszystko miał kaca. Odstawił pod łóżko dzbanek z wodą, minął ojca i wszedł do zalanego słońcem pokoju, który był jednocześnie kuchnią i sypialnią Willibalda. Kiedyś nieżyjący od kilku miesięcy stryj Eduard rozbierał tutaj wołowe tusze, rozbijał miękkie placki schabu oraz ugniatał oblepiające palce bryły wątróbki. To w tym miejscu napychał nadzieniem flaki, pachnące dymem karkonoskich ognisk, a potem wieszał pierścienie kiełbas nad kuchnią, nad którą teraz jego brat, Wilibald, podgrzewał mleko dla skacowanego syna.
– Nie pij tyle. – Ojciec wyszedł z niszy. Jego siwy wąs jeżył się nad wąskimi wargami. – Ja nigdy nie zaniedbywałem pracy. Zawsze o tej samej porze zasiadałem nad butami. Stukanie w warsztacie było jak kukułka zegara.
– Nigdy ojcu nie dorównam – powiedział Mock odrobinę za głośno, podszedł do miednicy stojącej pod oknem i ochlapał twarz wodą. Potem otworzył okno, na gwoździu zawiesił pas do ostrzenia brzytwy. – Poza tym dzisiaj zaczynam służbę później.
– Co to za służba. – Wilibald mocował się z buteleczkami lekarstw. – Spisujesz dziwki i alfonsów. Powinieneś chodzić po dzielnicy i pomagać ludziom.
– Daj spokój, stary dziadu – powiedział Mock, naostrzył brzytwę i pocierał mydłem o gęste włosie pędzla. – Ty za to wdychałeś smród cudzych gir.
– Co powiedziałeś? – Ojciec wbijał jajka na żeliwną patelnię. – Co powiedziałeś? Specjalnie tak cicho mówisz, bo jestem głuchy.
– Nic, to do siebie. – Mock ściągał brzytwą pianę z policzków.
Ojciec usiadł przy stole i ciężko oddychał. Postawił patelnię z żółtą masą na desce do krojenia chleba, z której starannie zebrał okruszki. Potem ułożył kromki posmarowane smalcem jedna na drugiej. Powstał prostokątny stosik. Ojciec wyrównał jeszcze jego boki, tak aby żadna kromka nie wystawała poza krawędź. Eberhard wytarł pianę z twarzy, posmarował policzki i podbródek laską ałunu, założył podkoszulek i usiadł przy stole.
– Jak można tak chlać? – Ojciec ucinał nożyczkami łodygi cebuli rosnącej w doniczce i posypywał jajecznicę. Potem rozdzielił już złożone pajdy i sypnął między nie odrobinę szczypiorku. Następnie złożył je i owinął w zatłuszczony pergamin. – Ja nigdy się tak nie schlałem. A ty prawie codziennie. Pamiętaj, przynieś ten papier z powrotem. Jutro znów zapakuję ci w niego jedzenie.
Mock zjadł ze smakiem półpłynną masę jajeczną ozdobioną szczeciną szczypiorku, potem wstał, wsunął patelnię do wypełnionej wodą balii stojącej koło miednicy, włożył koszulę, przypiął do niej kwadratowy kołnierzyk i zawiązał krawat. Na głowę nasadził melonik, poszedł w róg pokoju i otworzył klapę w podłodze. Zszedł po stopniach do dawnego sklepu rzeźniczego. Zatrzymał się i spojrzał na rząd haków, na których wisiały niegdyś wieprzowe półtusze, na wypucowaną ladę, na lśniącą witrynę i na kamienne płytki pochylone nieco ku odpływowi przykrytemu żelazną kratką. To w tę kratkę stryj Eduard wlewał ciepłą zwierzęcą krew.